Translate

wtorek, 31 grudnia 2013

Sushi nie jest takie straszne jak je malują

Tajemnicze, japońskie i słyszałam, że piekielnie trudne do zrobienia. To czego nie znamy zawsze wydaje się straszne. Jeszcze koszta: te glony i ten ryż i te buteleczki z czymś, jakiś imbir do tego, a mata... Szkoda gadać, lepiej się za to nie brać. Tylko w restauracjach takie rzeczy potrafią przyrządzić. Guzik prawda! Sushi jest prostsze niż by się mogło wydawać i wcale nie jest takie drogie. W zeszłym tygodniu zebrałam się w sobie i postanowiłam spróbować. Przy pomoc małego zestawu ze wszystkimi potrzebnymi składnikami zaczęłam swoją przygodę. W pudełku było nori, wasabi, imbir marynowany, ocet ryżowy, sos sojowy, mata bambusowa, dwie pary pałeczek i jakaś ulotka.

Rekonesans technik i sposobów przygotowania tego tajemniczego dania zrobiłam w internecie. Na początek to było niezłe, ale teraz wiem, że jest mi potrzebna porządna książka. Podstawowymi składnikami bez których nie ma szans na zrobienie sushi są:

ryż do sushi
płatki nori
ocet ryżowy

Oczywiście trzeba coś w ten ryż zawinąć. Do mojej pierwszej próby użyłam awokado, świeżego ogórka, sałaty fryzyjskiej i paluszków surimi. Przy drugiej postarała się o świeżego łososia. Najwięcej roboty w przygotowaniu sushi jest przy ryżu. Trzeba go płukać i płukać. Dlatego wysypałam ryż na duże sitko z małymi oczkami i płukałam go pod zimną wodą, potem przełożyłam do garnka, nalałam wody i mieszałam, a potem znowu sitko. Chyba ze trzy razy powtórzyłam ten cykl, aż woda w garnku z ryżem był przezroczysta. Zostawiłam go wtedy na dwadzieścia minut. Po tym czasie odcedziłam go i zalałam ponownie wodą tak aby różnica między ryżem, a jej powierzchnią wynosiła ok. półtora centymetra. Przykryłam garnek, odkręciłam gaz i na małym ogniu zaczęła podnosić się temperatura. Mieszałam zawartość od czasu do czasu. Kiedy zaczęło się gotować, zmniejszyłam płomień i przestałam podnosić pokrywkę. Po dwudziestu minutach przestawiłam garnek z kuchenki na dechę i pełna lęku podniosłam pokrywkę. Ów nie przypaliłam niczego, ale czy się odpowiednio klei. Wsadziłam łapę w ryż, a ten oblepił mi palce, wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że był cholernie gorący i się poparzyłam. Na szczęście do kranu z zimną wodą było niedaleko. Ślady jednak zostały do dziś. To taka przestroga z cyklu nie róbcie tego sami w domu.

Do ryżu trzeba zrobić sos. Należy rozpuścić cukier w occie ryżowym i dodać trochę soli. Jako, że jestem leniem, któremu się wiecznie spieszy użyłam cukru pudry. Na 250g ryżu zrobiłam sos z trzech łyżek octu półtorej łyżki cukru i odrobiny soli. Na małym ogniu podgrzałam wszystko do chwili, kiedy cukier się rozpuścił. Sos wlałam do ryżu i czekałam aż wszystko ostygnie.

W między czasie pokroiłam w cienkie paski awokado i ogórka. Surimi obrałam tylko z foli. Kupując ogórka wybrałam prostego i przycięłam go na szerokość nori. Potem już była tylko zabawa w zawijanie. Wystudzony ryż układałam na nori, które leżało matową stroną do góry. Dotykając ryżu najlepiej jest nieć mokre dłonie wtedy nie będzie się do nich przylepiał. Zapełniałam nim 2/3 glona. Na ryżu układałam (mniej więcej w 1/3 nori) awokado ogórka i surimi, a potem zostało już tylko rolowanie. Brzeg glona należy delikatnie zwilżyć, wtedy ładnie się zlepi. Ważne jest oczywiście, żeby rolka była ciasno zwinięta. Na koniec zostaje pokroić ją na kawałki i jeść mocząc w sosie sojowym.


poniedziałek, 16 grudnia 2013

Pierogi z mięsem zrobione z miłością przy pomocy nowej zabawki

Ostatnio ugotowałam rosół. Nie jak zwykle mały garnuszek, tylko naprawdę wielki garnek i zostało mi dużo mięsa z kurczaka. Trzeba się przecież jakoś wzmacniać w taką pogodę. Mogłam jak zwykle zrobić kotleciki z otrębami. Wyszłaby ich cała góra, a mi trochę się już przejadły. Pomysł na przetworzenie nadmiaru gotowanego kurczaka podsunęła mi matka. Zrób pierogi z mięsem, mały powinien zjeść to takie delikatne. Très bonne idée! Pomyślałam. 

Obrałam kości z mięsa i zmieliłam je moją archaiczną maszynką. Na szczęście z tym produktem nie miała problemu i nawet lepiej jej poszło niż z gotowanymi ziemniakami. Podsmażyłam posiekaną w kostkę czerwoną cebulę na maśle z dodatkiem oleju słonecznikowego i dodałam zmielonego kurczaka. Posypałam solą i czarnym pieprzem. Jak wszystko wystygło to wbiłam dwa jajka. Farsz stał się lepki i mogłam go dowolnie formować. Nie przepadam za lepieniem pierogów i uznałam, że wykorzystam nową zabawkę którą mi koleżanka z Włoch przywiozła w ramach prezentu urodzinowego. Jest to forma do wycinania ravioli w kształcie serduszek. Użyłam jej wcześniej, lecz niezgodnie z zastosowanie. 

Ciasto mi wyszło super elastyczne i mogłam je cienko rozwałkować. W trakcie nakładania farszu do kuchni wszedł niejadek.  
-Co robisz? 
-Pierogi.
-Nie wyglądają na ruskie, ja lubię tylko ruskie. 
Mięso było jasne, więc skłamałam, że to ruskie. Miałam nadzieję, że zje. Takie ładne wyszły te serduszka i żaden się nie rozkleił. Nie polałam mu cebulką z tłuszczem, bo od razu dostałby długich zębów.  Jak spróbował powiedział, że mu nie smakują z takim "rusem",  bo przecież czym można nafaszerować pierogi ruskie jak nie rusem.

Reasumując. Mi smakowało i wszystkim, którzy próbowali też. Jedna była tylko uwaga, za mało pieprzu, ale kto co lubi. Jeśli ktoś ma ochotę spróbować przepis na ciasto jest w poście o pierogach ruskich, a na farsz potrzeba:

gotowane mięso z kurczaka
cebulę
masło 
jajko
sól 
pieprz
olej słonecznikowy

Proporcji nie podałam, wszystko zależy od ilości mięsa.




poniedziałek, 9 grudnia 2013

Pizza z rybą

Przez długi czas miałam okazję obserwować jak robi się naprawdę dobrą pizzę. Śmiem twierdzić, że jeszcze trochę i będę robiła lepszą. Nie mam takiej finezji i nie wpadłabym na pomysł, żeby zrobić pizzę z zimnymi frytkami, które zostały z obiadu, ale mam kilka innych. Od jakiegoś czasu pałam nie poskromioną miłością do ryb, co zresztą da się zauważyć na moim drugim blogu kanapka zjedzona. Przy okazji spotkań, których pretekstem z reguły jest czyjś apetyt na pizze staram się używać również ryb. Okazało się, że nie jestem jedyną wielbicielką i moje kompozycje zaczęły cieszyć się popularnością wśród znajomych.

Nie będę pisała jak się robi ciasto i sos, które według mojej oceny są najważniejsze. Sposób przygotowania ciasta i sosu można znaleźć w poście Pizza doskonała.... Dzisiaj będzie o rybkach na pizzy. 

Pierwsza propozycja to pizza z wędzonym łososiem. Prócz sosu i mozzarelli do zapiekania potrzebny jest świeży, siekany koperek i dwa jajka ugotowane na twardo. Na sos posypany odrobiną sera układamy pocięte w plasterki jajko i kawałki łososia wędzonego. Wystarczy szarpać go palcami, wtedy zachowuje swoją naturalną strukturę. Na koniec trzeba całość posypać siekanym koperkiem i mozzarellą. Czyli potrzeba:

100g łososia wędzonego
2 jajka
1 mały pęczek koperku

Drugą moją propozycją jest pizza z anchovies. Ja się jej trochę obawiam z uwagi na drobne ości, dlatego wszystkie fileciki dokładnie obieram z małych prawie niewidocznych szpileczek. Z serem i sosem postępuję jak poprzedni. Potem układam fileciki i kapary. Mozzarella nie jest jedynym serem występującym na tej pizzy. Za nim posypię nią wszystko kruszę jeszcze niebieski ser pleśniowy. W przypadku tej propozycji na liście zakupów powinien się znaleźć:

niebieski ser pleśniowy (lazur)
kapary
1 puszka  anchovies

Warto próbować nowych rzeczy, życzę kreatywnej pizzy.





wtorek, 3 grudnia 2013

Pierniczki z migdałami

Zamiast pisać o pogodzie i robić świąteczne wprowadzenie muszę się przyznać do błędu. Moje zeszłoroczne pierniczki pod względem smaku były jedną wielką klapą. Były zjadliwe i pewnie dużo lepsze niż niektóre ze sklepu, ale brakowało im aromatu, miodu, migdałów i... wszystkiego łącznie z sodą było za mało. Jako, że już pora na coroczny maraton pieczenia, zaczęłam weryfikować przepis z  mojej czarnej książeczki. Reasumując zmieniłam zestaw produktów potrzebnych do przygotowania ciasteczek. Teraz na liście zakupów mam:
 
500g mąki pszennej
200g cukru pudru
1 łyżka sody oczyszczonej
6 łyżek płynnego miodu
1 jajko
150g masła
100g siekanych migdałów
ok. 15g przyprawy do piernika

Wszystkie suche produkty wsypałam do miski, dodałam roztopione masło i miód. Połączyłam składniki mikserem. Dłońmi uformowałam z nich kulę, którą zawinęłam w folię spożywczą i ukryłam w zamrażalniku na 30 min. W między czasie rozgrzałam piekarnik do temperatury 175˚C. Wyjęłam ciasto z zamrażalnika. Odcięłam po kawałek i rozwałkowywałam między dwoma kawałkami foli spożywczej. Radośnie wycinałam reniferki, serduszka i gwiazdki. Do pierniczków wybrałam migdały siekane, ponieważ wszystkie kawałki mają tą samą wielkość i ciasto zawsze spod wałka wychodzi tej samej grubości. Układałam je na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. Ile czasu trzymałam je w piekarniku, nie jestem w stanie powiedzieć, po prostu widziałam przez szybkę, że są już gotowe. Resztki zawijałam w folie i wkładałam do zamrażalnika. I tak w kółko cała procedura, aż do końca ciasta.

Z  pół kilo mąki wyszła mi duża puszka pierniczków. Miałam nadzieję, że udekoruję je bliżej świąt. Tym czasem okazało się, że wszystkie ciasteczka zniknęły. Dzisiaj zabieram się po raz kolejny za pieczenie, mam nadzieję, że tym razem do dnia dekoracji coś dotrwa. 




niedziela, 24 listopada 2013

Proste jak naleśnik

Są dania których się boję i są dania które wiadomo, że są trudne w przygotowaniu. Mam stracha przed sufletem, bezą, biszkoptami, a czasem nawet przed babeczkami. Nie zmienia to faktu, że mam odwagę zmierzyć się z nimi i robię to z mniej lub bardziej zadowalającym efektem. Co jednak dziwne, niektórzy mają "stracha" przed prostymi potrawami. Może z tym lękiem to trochę przesadziłam, ale obawy się pojawiają, a co gorsza niechęć do prób. Postanowiłam więc, że zrobię coś dla mojej koleżanki i napisze o naleśnikach. Przy nadarzającej się okazji postaram się również zrobić prezentację na żywo.Co już zresztą obiecałam.

Kiedy stwierdziła, że nie umie robić naleśników, oniemiała. Nie wpadłabym na pomysł, że naleśnik może komuś sprawiać kłopoty. Takie rzadkie, a potem płaskie i wiotkie coś. Do jego przygotowania potrzeba składników, które w zasadzie zawsze są w domu. Dla mnie jest to prawie najszybszy obiad, pomijając wersję leniwą, o której pisałam w poście Sprzątanie lodówki.Wystarczy mieć:

300g mąki pszennej
150 ml wody
200 ml mleka
2 jajka 
sól
olej

Wszystko wrzuca się do miski. Sól według uznania, a oleju trzeba wlać tylko łyżkę. Potem będzie potrzebny do smażenia. Wszystko łączy się mikserem, tak żeby masa nie miała grudek. Można użyć widelca do mieszania, tyle że potem nadgarstki bolą. Wiem coś o tym, pierwsze naleśniki tak robiłam. Ciasto musi mieć konsystencje śmietany 12%, wtedy ładnie będzie rozlewać się na patelni. Jedna rzecz przy smażeniu naleśników jest zawsze pewna. Pierwszy będzie najgrubszy i najtłustszy. Potem już wiadomo ile trzeba wylać ciasta, żeby była odpowiednia grubość. Zanim jednak to zrobimy trzeba patelnię polaną niewielką ilością olej porządnie rozgrzać. Następnie zdejmujemy ją z kuchenki i jedną ręką przy pomocy chochli (najwygodniej) wylewamy ciasto.  Drugą  kręcimy okręgi rozprowadzając równomiernie masę. Warto wybrać do tego celu patelnię, która nie będzie zbyt ciężka (znowu pojawia się problem bolących nadgarstków). Kiedy zauwarzymy, że ciasto się ścięło należy je przewrócić. Można to zrobić przy pomocy widelca, szpachelki albo innej pomocy kuchennej. Ja osobiście wolę rzucać naleśnikami. Obracanie ich w powietrzu sprawia mi straszną frajdę, mój niejadek zresztą też się cieszy i jeszcze mnie dopinguje. Po chwili naleśnik jest usmażony z dwuch stron i gotowy do zjedzenia. Tyle że gotujący ma jeszcze pare naleśników do usmażenia i musi pozostać w kuchni. Zaobserwowałam, że naleśniki mają pewną cechę wspólną z plackami ziemniaczanymi. Szybciej się je zjada niż smaży. 

Naleśniki można konsumować zarówno na słodko: z dżemem, cukrem pudrem, masłem orzechowo-czekoladowym czy słodkim serkiem. Można również na słono. Proponuję prostą wersję z pieczarkami. Grzybki trzeba obrać, pokroić w plasterki i usmażyć na maśle z dodatkiem oleju, cebulą, solą, czarnym pieprzem i odrobiną posiekanej natki pietruszki. Na naleśnik kładziemy plaster sera i przygotowane wcześniej pieczarki. Zwijamy w rulonik. Podsmażamy całość albo podgrzewamy w mikrofalówce. Roztopiony ser żółty świetnie pasuje do pieczarek. Dla urozmaicenia można takie naleśniki pochlapać jogurtem naturalnym lub śmietaną.

piątek, 15 listopada 2013

Czekolada i dżem wiśniowy

Zapuściłam się ostatnimi czasy w pieczeniu babeczek. Postanowiłam, że się poprawię i będę to częściej robić. Długa przerwa wpłynęła na moje umiejętności wyjątkowo nie korzystnie bo straciłam wyczucie i parę rzeczy ostatnio się nie udało. Uparłam się, że zrobię puchate czekoladowe muffinki z dodatkiem dżemu wiśniowego. Przewertowałam wszystkie moje notatniki, zrobiłam listę zakupów, skoczyłam do sklepu i o godzinie 14:00 w niedzielę zabrałam się z przygotowanie ciasta. Potrzebowałam:
 
100g masła
200g cukru
2 jajka
2 szklanki mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżki gorzkiego kakao
125g śmietanki 30%
mleko
dżem wiśniowy

Żółtka utarłam z cukrem i dodałam miękkie masło. Połączyłam składniki na gładką masę. Przesiałam mąkę, proszek do pieczenia i kakao, a potem miksowała ze śmietanką dodając mleko, aż uzyskałam odpowiednią konsystencje. Na koniec ubiłam białka na sztywno i dodałam do masy powoli mieszając łyżką. Surowe ciasto pachniało świetnie i miało niezły smak. Uznałam, że sukces jest murowany. Niestety. Nie przyszło i do głowy, że z białkiem to one powinny piec się trochę dłużej i przed upłynięciem minimum 20 minut nie można otwierać piekarnika. Piec rozgrzałam do180° C, babeczki zaczęły nęcić zapachem i ... Otworzyłam piekarni. Zakalec murowany. W smaku były super, tylko... no właśnie. Na szczęście większość osób, które próbowały tych babeczek lubi zakalce.


czwartek, 7 listopada 2013

Niby rzymsak pieczeń

Nie mam pojęcia skąd wzięła się nazwa, ale jest to na pewno przepis dla mnie i na teraz. W dalszym ciągu cierpię na brak kuchenki, mimo że wymieniłam instalację gazową i problemy powinnam mieć zasadniczo z głowy. Niestety. Jak się sypie to wszystko na raz i kuchenka też się popsuła (w zasadzie to płyta gazowa). Został mi piekarnik. Można się w sumie przestawić. Ja się chyba już nawet powoli przyzwyczaiłam.

Pieczeń rzymska według przepisu mojej mamusi. To to samo co kotlet mielone tyle, że bez dodawania rozmoczonej bułki. Fajnie ładnie pomyślałam, ale... No właśnie nie byłabym sobą gdybym zrobiła po prostu taką pieczeń. Oczywiście muszę zawsze zwracać uwagę na propozycję i gusta mojego niejadka, dlatego przygotowałam mięso na dwa sposoby. Jeden rzeczywiście jak kotlety mielone bez mokrej bułki, a drugi z pieczarkami i marynowanym zielonym pieprzem. Uznałam, że najlepiej będzie to upiec w foremce do muffinek. Mam taką fajną z sześcioma miejscami. Ale okazało się, że mięsa mam na siedem, więc przetestowałam drugi sposób. Okrągłą foremką do ciastek uformowałam mięso na papierze do pieczenia. Nie wpadłam oczywiście na pomysł, że pieczarki puszczą wodę, a z mięsa wypłynie tłucz i że się wszystko skurczy, ale nie ważne.

Przygotowanie jest ekspresowe i nie wymaga wielu składników. Potrzeba:

500g mięsa mielonego
1 jajko
1 średnią cebulę
pieczarki
zielony pieprz marynowany
bułkę tartą
sól
pieprz

Mięso z jajkiem, solą, pieprzem i drobno posiekaną cebulą wymieszałam dokładnie. Okazało się za rzadkie, więc dosypałam trochę bułki tartej i napełniłam nim dwie wytłoczki. Do reszt, która czekała w misce dodałam sześć pieczarek i dwie łyżeczki marynowanego pieprzu. Wymieszałam, porządnie uformowałam i piekłam w temperaturze 200°C przez jakieś 35 minut. Smaczne wyszło i mniej tłuste niż kotlety mielone. Towarzystwem do mojej niby pieczeni był kuskus. Na szczęście działa mi jeszcze czajnik elektryczny. 

wtorek, 29 października 2013

Męska rzecz

Jakiś czas temu zobowiązałam się przygotować kolację dla kilku znajomych, którzy ostatnimi czasy pracują dużo na świeżym powietrzu. Przynajmniej mamy niespotykanie ciepły październik, pogoda sprzyja i można sobie na takie wyczyny pozwolić. Nie zmienia to faktu, że praca jest ciężka i trzeba porządnie zjeść. Wszystko było by ok, gdyby nie seria katastrofalnych awarii jaka mnie dotknęła. Termostaty na wszystkich kaloryferach zaczęły przeciekać, pod brodzikiem zaczęła zbierać się woda, a w kuchni zaczęło śmierdzieć gazem. Oczywiście najpoważniejsza była sprawa z gazem. Miałam nadzieję ją szybko załatwić. Według pana, który sprawdzał instalację, coś było nie tak z podłączeniem płyty. Po kolejnym zbadaniu wycieków, okazało się, że cała instalacja jest do wymiany. Po jej wymianie dalej śmierdziało gazem. Okazało się, że kurki na płycie są nieszczelne i muszę oddać ją do reklamacji. Nie było by to takie straszne gdyby nie brak paragonu. Tym sposobem prawie od trzech tygodni jestem bez kuchenki. Na szczęście mam piekarnik, mikrofalówkę i czajnik elektryczny.

Wracając do kolacji. Pole popisu miałam ograniczone. Zaworu z gazem nie ruszałam, a jedzenie trzeba zrobić. Postanowiłam wypłynąć na szerokie, nieznane wody i przygotować coś czego się strasznie boję. Zapiekankę. Już kiedyś wspominałam, że to danie nigdy mi nie wychodzi. Najczęściej kończy się na tym, że ziemniaki są surowe albo wszystko pływa w sokach, które nie mają pewnego źródła. Byłam mentalnie przygotowana na pułapki i wiedziałam jak ich uniknąć. Do przygotowania prawdziwie męskiej zapiekanki potrzeba:

1kg ziemniaków
200g kiełbasy
2 średnie cebule
3 jajka
2 kopiaste łyżki śmietany 18%
400g pieczarek
150g tartej mozzarelli do zapiekania
masło 
czarny pieprz 
sól

Żeby uniknąć twardych ziemniaków, musiałam je obgotować. Bez kuchenki to nie jest takie łatwe. Obrane i pokrojone w plastry kartofle włożyłam do naczynia żaroodpornego, zalałam wodą, przykryłam i wstawiłam do mikrofalówki ustawionej na 700W na całe 20 minut. Po odcedzeniu okazały się na wpół dobre. Pieczarki pokroiłam w plastry, cebulę i kiełbasę w kostkę. Kamionkową formę wysmarowałam masłem i ułożyłam w niej ziemniaki na przemian z pieczarkami w rzędach. Na wierzch wysypałam cebulę i kiełbasę. Żeby uniknąć drugiej pułapki, uznałam, że muszę zrobić gęstą zalewajkę. Pieczarki przecież wodę puszczają. Dlatego użyłam gęstej śmietany 18%. Dwie spore łyżki dodałam do rozbitych jajek, przyprawiłam solą i świeżo mielonym czarnym pieprzem, a następnie dokładnie połączyłam i wylałam na zawartość kamionki. Na koniec posypałam wszystko mozzarellą. Piekarnik ustawiłam na 200° C i zapiekałam jakieś pół godziny. Byłam strasznie zaskoczona, kiedy okazało się, że zapiekanka wyszła. Podałam do niej ogórki kiszone i dla spragnionych mocnych wrażeń ostrą musztardę. 








poniedziałek, 21 października 2013

Bułki z czarnymi oliwkami

Kilka dni temu oglądałam Master Chefa, wydanie australijskie. W kolejnym z zadań uczestnicy piekli chleb dla restauracji. Jednym z wypieków było pieczywo z czarnymi oliwkami. Narobiłam sobie takiej ochoty, że w łikend musiałam spróbować. Przejrzałam kilka przepisów i jak zwykle zrobiłam po swojemu. Oczywiście nie obeszło się bez wpadki. Do przygotowania ciasta potrzebowałam:

500g mąki pszennej typ 750
1 opakowanie suchych drożdży
ok. 200ml ciepłej wody
ok. 70g czarnych oliwek bez pestek
sól

Z ciastem poszło mi szybko i sprawnie. Mąkę przesiałam do miski, dodałam drożdże, sól, wlałam wodę. Potraktowałam wszystko mikserem i dodałam posiekane oliwki. Jeszcze na moment włączyłam mikser, a potem zaczęłam wyrabiać dłońmi. Zajmowałam się tym ciastem w ten sam sposób co ciastem na pizzę i wyrabiałam je tak długo na blacie, aż było idealnie elastyczne. Odstawiłam na półgodziny, żeby wyrosło.

W między czasie wstawiłam do piekarnika frytki dla niejadka i tu się zaczęły problemy. Jak wyjęłam blaszkę, bezwiednie przekręciłam pokrętło z temperaturą do zera. Włożyłam kamień do środka i zaczęłam porcjować ciasto. Ostatni dostałam bardzo fajną foremką do wycinania ravioli, tak mi przypadła do gustu, że wszystko nią wycinam. Bułeczki z oliwkami też. Ciasto rozwałkowałam na grubość ok. centymetra i wykrajał serduszka, które odkładałam na czystą ścierkę, gdzie sobie jeszcze powoli rosły. Kiedy skończyłam włożyłam połowę do piekarnika. Po kilku minutach zorientowałam się, że nie bardzo chcę rosnąć, a wtedy okazało się, że temperatura spadła do pięćdziesięciu stopni. Naprawiłam błąd, ale nie do końca zmieściłam się w czasie, musiała wyjść z domu. Resztę bułeczek zostawiłam przykryte materiałem i upiekłam jak wróciłam. Piekarnik rozgrzałam do 250° C i ułożyłam je na kamieniu na jakieś 10 minut. Smaczne wyszły, wdaje mi się, że to dzięki mące. 





poniedziałek, 14 października 2013

Grzyby są wszędzie

Nie znam się kompletnie na grzybach, za to lubię je jeść. Nigdy ich nawet nie zbierałam, nie licząc jednego wypadu. Miałam kilka lata i z mamą pojechałam do rodziny na Litwę. Był to czas zaraz po Czarnobylu. Pamiętam jak przez mgłę, że wybraliśmy się do lasu i zbieraliśmy kurki, było ich strasznie dużo. Ludzie przy drogach sprzedawali je na worki. Tymczasem tu i teraz gotuję. Zdarza mi się  robić coś ze wspomnianych kurek, ale w zasadzie to wolę pieczarki, które chyba grzybami nie są. Jakiś czas temu zrobiłam sobie kasze gryczaną z nimi. Wyszła mi świetna. Opędzlowałam całą patelnię za jednym zamachem. Postanowiła, że jak przyjdzie jesień i zacznie się sezon to zrobię to samo tylko z prawdziwymi grzybami.

Poszłam na targowisko i oniemiałam. Tyle grzybów to ja już dawno nie widziałam. Ponoć w tym roku jest dobry sezon. Nie miałam pojęcia, które wybrać. Podgrzybki mi ładnie wyglądały.  Kupiłam ich chyba z 200g, ale pewna nie jestem. Całkiem nieżle smakowały, ale chyba bardziej nadają się do słoika z octem niż do kaszy. Bądź co bądź jak kupiłam to zrobiła. Następnym razem przetestuję borowiki. Do przygotowania moich grzybków z kaszą potrzeba:

100g kaszy gryczanej
200g grzybów leśnych
1 średnia cebula
natka pietruszki
masło
olej
sól 
pieprz czarny

Grzyby oczyściłam z listków i innych gałązek, a potem obgotowałam. Trzymałam je w garnku jakieś 5 minut. W między czasie podsmażyłam na maśle z dodatkiem oleju cebulę na złoto. Odsączone grzyby przełożyłam na patelnię, odrobinę posoliłam i smażyłam, kiedy uznałam, że już im wystarczy dodałam pieprzu. Wsypałam do nich kaszę gryczaną, dodałam pół łyżki masła i dużo siekanej natki pietruszki. Tyle, obiad był gotowy. 



niedziela, 6 października 2013

Babeczki z gruszką i test konsumenta

W sobotę rano wybrałam się na lokalny placyk po orzechy. Spacer między straganami dobrze mi zrobił. Ostatnio czułam się wyzuta z pomysłów na gotowanie, a tu... Jesień przyszła i asortyment na straganach diametralnie się zmienił. Pełno jest skrzynek z orzechami. Gruszki i jabłka, a ile odmian. Śliwki mieniące się na fioletowo. Olbrzymie dynie i grzyby. Na grzyby nastawiłam się strasznie, ale o tym następnym razem. Skoro przyszedł łikend postanowiła, że zrobię coś na słodko. Dawno o tym nie pisałam, wysokie temperatury nie nastrajają do pieczeni. W końcu po co przy czterdziestu stopniach w słońcu dogrzewać się dwustoma z piekarni.

Mowa o niczym innym jak moich kochanych babeczkach. Uznałam, że do tak pięknego słonecznego dnia będą pasowały takie ze słodką gruszką. Nie zastanawiałam się długo. Kupiłam dużą, słodką, odrobinę miękką gruszkę i jak tylko wróciłam do domu, to wzięłam się za pieczenie. Do przygotowania takich babeczek potrzeba:

100g masła
200g cukru
1 jajko
1/2 torebki cukru wanilinowego
2 łyżeczki proszku do pieczenia
2 szklanki mąki
ok. 1 1/2 szklanki mleka
2 rządki gorzkiej czekolady
1 dużą miękką gruszkę
2 szczypty cynamonu

Miękkie masło utarłam z cukrami i dodałam do nich żółtko, a białko zostawiłam w osobnej misce do ubicia na sztywno. Do masy z żółtkiem przesiałam mąkę z proszkiem do pieczenia, wlałam mleko, starłam czekoladę i wsypałam cynamon. Gruszkę umyłam, obrałam i pokroiłam w drobną kostkę, a czekoladę starłam prosto do miski na dużych oczkach. Wszystko razem połączyłam, a na koniec, delikatnie mieszając dodałam sztywne białko. Piekłam babeczki w 180° C przez około 15 minut. Wyszły niezłe. Dostałam nawet pochlebną recenzję od mojego niejadka, który po skosztowaniu małego kęsa, wszedł do kuchni i powiedział. Mamo jakie smaczne babeczki, mają pyszny smak. Po pięciu minutach wrócił i stwierdził. Mamo dostanę nagrodkę za to, że powiedziałem, że babeczki z gruszką są smaczne. Ot lizus interesowny.

poniedziałek, 30 września 2013

Dzień w którym zawsze coś pójdzie nie tak, ale przynajmniej ciasto z migdałami sie udało

Jak każdy raz w roku mam urodziny i raz w roku wszystko musi pójść nie tak. To jest dzień  w którym mogę być pewna, że coś się będzie działo i to na sto procent nie tak jakbym tego chciała. Były pomylone rezerwacje, goście którzy nie przyszli, braki w barku, spóźnienia, awantury i cała masa nieprzyjemnych scen. Przez lata się trochę tego nazbierało. Nauczona doświadczeniem uznałam, że imprez nie będzie, upiekę tylko ciasto i wezmę do pracy. Wymyśliłam, że ciasta będą dwa. Jedno migdałowe, które uwielbia i wszyscy mi znajomi też, duża blach rozchodzi się w kilkanaście minut. Problem z tym ciastem jest jeden, przygotowanie go jest czasochłonne. Poza tym przepis mam z niemieckiej książki, a sposób ich pisania jest rozwlekły, więc zanim doczytam do końca, to zawsze jakiś element pominę. W tym roku zapomniałam o drożdżach i wrzuciłam je w zasadzie w ostatniej chwili.

Drugie ciasto jakie chciałam upiec było z wiśniami. Nie skomplikowane, z książki o słonych i słodkich wypiekach, o której wspominałam w poście o brunetce. Wszystko byłoby super gdyby nie zbieg niefortunnych okoliczności. Po pierwsze moje urodziny, a po drugie, koleżanka mi ciasta przeklęła. Nie zrobiła tego specjalnie, ale muszę trzy razy bardziej uważać jak mi mówi, że wiesz "jak się będziesz starać to ci nic z tego nie wyjdzie". I tak było. Ciasto z migdałami się zbyt mocno przypiekło, a z ciasta z wiśniami wyszedł zakalec. O zakalcu napisze następnym razem. Tym czasem wracając do ciasta migdałowego.

Przepis jest niemiecki. Pamiętam je z przeszklonych lad w piekarniach na zachodzie. Jest absolutnie pyszne i pachnące. Mam tylko problem z przepisem. Dlatego teraz zanotuję go po swojemu i przy następnej akcji pieczenia będę z komputera korzystać. Do przygotowania ciasta z migdałami potrzeba:

225 ml ciepłego mleka mleka
500 g mąki
sól
50 g cukru
1 opakowanie cukru wanilinowego
1 żółtko
skórka z jednej cytryny
70 g masła
42 g świeżych drożdży

Przygotowanie ciasta jest całkiem proste. Mąkę mieszamy z solą, cukrem, cukrem wanilinowym, skórka z cytryny. Wbijamy żółtko, dodajemy miękkie masło, wlewamy ciepłe mleko i kruszymy drożdże. Miksujemy ciasto, a na koniec wyrabiamy je dłońmi, aż będzie gładkie i elastyczne. Obsypujemy je mąką i zostawiamy na pół godziny w misce. Kiedy podrośnie, znowu je zagniatamy i zostawiamy na kolejne pół godziny. W między czasie, trzeba nasmarować dużą blachę tłuszcze i wsadzić kostkę masła do zamrażalnika. Ciasto które jest dwa razy większe wykładamy na blachę i robimy w nim dołki łyżeczką. Blachę przykrywamy i pozwalamy mu jeszcze urosnąć. Do skończenia ciasta potrzeba:

150 g płatków migdałów
1 kostkę masła
150 g cukru

Na wyrośnięte ciasto trzeba wysypać migdały, na tarce z dużymi oczkami zetrzeć zmrożone masło i posypać wszystko cukrem. Potem już tylko wstawić ciasto do piekarnika rozgrzanego do 200° C i trzymać je tam przez jakieś 25 minut. Warto go pilnować, żeby się nie spiekło. 




środa, 25 września 2013

I o czym tu pisać jak nie o...

Przez kilka dni zastanawiałam się o czym będzie czwartkowy post. Początkowo chciałam napisać o typowym polskim obiedzie. Usmażyłam kotlety schabowe, już miałam robić surówkę, która tematycznie by pasowała, ale stwierdziłam, że nie! Ostatnio bardziej niż kotlety i kombinowanie co będzie na obiad zajmuje mnie inna rzecz. Jeśli ktoś do mnie zagląda to pewnie zauważył, że od pewnego czasu prowadzę drugi blog. Założyłam go w zasadzie dla siebie i nikomu nic nie mówiłam. Chciałam zrobić sama dla siebie dziennik kanapek, które jem. Powodów było kilka. Pierwszy wziął się z wojaży.

Jak ostatnio byłam w Niemczech to zauważyłam, że można na każdym rogu kupić pyszne, świeże kanapki, które przede wszystkim nie są nudne. Nie ma tam sera żółtego z "szynką" i sosem do hamburgerów, tylko kanapki z łososiem i świeżymi warzywami albo z serem pleśniowym i suszonymi pomidorami. Nikt tych kanapek nie maltretuje folią spożywczą, tylko są pakowanie w papierowe torebki. Postanowiłam, że jak zjem dobrą kanapkę na mieście to o niej napiszę. 

Po drugie na subiektywnie w kuchni z premedytacją nie umieszczam zdjęć. Lubię moje rysunki i to one wyświetlają się pod postami, jeśli ktoś jest głodny fotek to są one na fb, tymczasem kanapka zjedzona jest pełna dokumentacji fotograficznej, co mnie cieszy. 

Po trzecie, zawsze mi się wydawało, że nie potrafię zrobić fajnej kanapki. Myślałam, że to domena facetów, takie kilku warstwowe przekąski ze wszystkim. Okazało się, że zaczyna mi to coraz lepiej wychodzić. I jak mówi mój syn "Jak mama zrobi kanapkę to mucha nie siada". Miałam jeszcze kilka powodów, ale tych upubliczniać nie będę. 

Oba blogi się od siebie różnią, ale są ze sobą powiązane. Często opisują jakąś potrawę na subiektywnie, a potem prezentują jej wykorzystanie na kanapce. Dzisiaj też tak będzie. Jakiś czas temu chwaliłam się na fb książką Kuchnia żydowska. Znalazłam w niej przepis na bajgle i na jego podstawie je wczoraj upiekłam. Do ich przygotowania potrzebowałam:

1 łyżkę suszonych drożdży
2 łyżki cukru pudru
50 ml oleju rzepakowego
1 łyżeczkę soli
225 ml wody
500 g mąki pszennej
2 jajka
sezam

Drożdże z jedną łyżką cukru wsypałam do miski. Resztę cukru z olejem, wodą i solą podgrzałam na kuchence ciągle mieszając. Kiedy cukier całkiem się rozpuścił, ciepłą ciecz przelałam do miski, którą przykryłam bawełnianą ścierką. W międzyczasie do miski wsypałam mąkę i roztrzepałam jedno jajko na talerzu. Wyrośnięte drożdże na zmianę z jajkiem dodawałam do mąki, aż utworzyła się kulka gładkiego i elastyczne ciasta. Miskę wysmarowałam olejem i zostawiłam ciasto do wyrośnięcia na dwie godziny. Po wyjęciu z miski delikatnie je wygniotłam na stolnicy posypanej mąką. Podzieliłam na dwanaście części i zrobiłam z nich ruloniki. Jedną z końcówek moczyłam w wodzie i sklejałam mocno z drugą, tak powstały "oponki". Na desce posypanej mąką zostawiłam je na 25 minut pod przykryciem. W dużym garnku zagotowałam wodę, roztrzepałam drugie jajko z odrobiną soli i wyjęłam z szafki sezam. Oponki wrzucałam do wrzątku na około jedną minutę i przekładałam na blaszkę wysmarowaną tłuszczem. Smarowałam je jajkiem i posypywałam sezamem, a potem na jakieś piętnaście minut trafiały do piekarnika rozgrzanego do 200° C. Co z nimi zrobię w trakcie śniadania? O tym napiszę na kanapce.



niedziela, 22 września 2013

Kto prosił ruskie?

Pierogi. Z czym by nie były ich przygotowanie jest zawsze czaso- i pracochłonne. Osobiście lubię to zajęcie, jeśli oczywiście nie mam ograniczeń, a z tym u mnie ostatnio krucho. Jednak tak stęskniłam się za pierogami domowej roboty, że nie mogłam sobie odpuścić. W piątek przygotowałam farsz, z myślą o lepieniu w sobotę od samego rana. Początkowo miały być tylko ruskie, ale jak w sobotę wdepnęłam "tylko po chleb" do sklepu spożywczego, to kupiłam jeszcze szpinak.

Plan miałam idealny. Praktycznie wszystko przygotowane, ale... To nie do końca był mój dzień. Wszystko mi się w czasie rozłaziło i wypadało z rąk. Potłukłam nawet miskę szklaną. Tak nawiasem mówiąc nie widziałam, żeby szkło rozbiło się na taką drobinę igieł. Co dziwne spadła mi z jakichś dziesięciu centymetrów. Wracając do tematu pierogów. Chyba zbyt długo jadłam kupowane. Farsz zrobiłam do ruskich a'la ten de lux z garmażerki, czyli z boczkiem. Wyszły dobre, ale to jednak nie mój smak. Ciekawym i wielbicielom boczku proponuję spróbować. Szpinak chciałam zrobić na gęsto, tak jak zwykle go robię, tyle że trochę bardziej odparowany. Otworzyłam lodówkę i zobaczyłam otwartą paczkę tartej mozzarelli do zapiekania. Pomyślałam, że w sklepie sprzedają taki ze szpinakiem i serem, to też spróbuję. Pomysł był dobry i całkiem smaczny, tylko ten farsz śmierdział mi jak stare skarpety i zwątpiłam w niego. Efekt był taki, że ulepiłam kilka, a resztę ciasta i resztę szpinaku zostawiłam w lodówce. Szpinak chyba zapiekę z makaronem, a z ciasta zrobię klasyczne ruskie. Te mi nie bardzo podeszły. Ser biały był za kwaśny. No, cóż ta sobota nie była moim dniem.

Od pierwszych moich pierogów zawsze robię to samo ciasto z książki i w taki sam sposób. Potrzeba do jego przygotowania:

3 szklanek mąki pszennej
1 żółtko
wrzątek
sól

Na płaskiej powierzchni usypuję wulkan z mąki, posypuję go solą i zaczynam do dołka powoli wlewać wrzątek, zagarniając mąkę z zewnątrz do środka. Jak prawie cała jest zagarnięta, pozwalam "błotku" trochę wystygnąć i wbijam żółtko. Zostaje już tylko ręczne zagniatanie na gładko. 

Do farszu z boczkiem potrzeba:

1 kg ziemniaków
500 g białego sera
1 dużą cebulę
paczkę parzonego boczku
sól 

czarny pieprz

Ugotowane ziemniaki i ser biały mielę na gładką masę, dodaję drobno pokrojoną, usmażoną cebulę z boczkiem, przyprawiam, mieszam i gotowe. Zostaje tylko lepienie. 



czwartek, 19 września 2013

Zupa na chłodne popołudnie

O zupie soczewicowej wspominałam przynajmniej dwa razy. Przez ostatnie miesiące nie gotowałam jej, chociaż bardzo ją lubię. Nie jest ona daniem na upalny dzień. Świetnie za to nadaje się na chłodne popołudnia, jest sycąca i rozgrzewająca, a na lato przecież najlepszy jest chłodnik. 

Przepis opracowałam na podstawie zupy dnia z knajpy wegetariańskiej. Któregoś popołudnia jakieś dwa lata temu, zaszłam coś szybko zjeść. Był wrzesień tak jak teraz, a na dworze wiało i padało. Doszłam do wniosku, że zupa dnia będzie świetnym posiłkiem. Była soczewicowa. Chyba wtedy po raz pierwszy jadłam soczewicę. Siedziałam sama przy stoliku i zastanawiałam się nad każdą łyżką. Co oni do tego gara wrzucili? Na pewno był tam seler naciowy i pomidory. Minęły dwa tygodnie i sama spróbowałam. Po kilku eksperymentach, mniej lub bardziej udanych, udało mi się ugotować coś co odpowiadało mi w 100%. Nie było to już danie wegetariańskie, ponieważ dodałam rosołu z kury, ale było smaczne. Jak nie mam rosołu to do garnka wlewam trochę oleju i nieco inaczej przyprawiam, taka alternatywa bezmięsna. 

Do przygotowania gara zupy soczewicowej, bo z reguły gotuję jej na prawdę dużo, potrzeba:

2 szklanki rosołu z kury
350 g zielonej soczewicy
2 puszki krojonych pomidorów
1 łodyga selera naciowego
1 duża marchewka
1/2 papryki zółtej
1/2 papryki czerwonej
3 ząbki czosnku
1 średnia czerwona cebula
garść siekanej natki pietruszki
curry
tabasco
sok z cytryny
sól

Ugotowanie zupy jest dziecinnie proste. Soczewicę gotuję, aż zrobi się na wpół miękka, potem wrzucam do garnka pomidory, pokrojoną w grube plastry łodygę selera i marchewkę, papryki i cebulę pokrojone w kostkę i całe ząbki czosnku. Wlewam rosół i gotuję aż warzywa zmiękną. Na koniec przyprawiam i tyle. Mam zapas zupy na kilka dni.




poniedziałek, 16 września 2013

Mast hew: modny burger

Zauważyłam ostatnio ciekawe zjawisko. Może to z uwagi na powrót do stylistyki lat 90. XX wieku, a może wszech obecna amerykanizacja. Nie wiem. Jedno jest pewne, burgery są modne i podbijają nasz kraj. Najlepiej w stylu slow food albo wegetariańskie. Nawet jest profil na fejsie, gdzie można poczytać o lokalach serwujących to danie we Wrocławiu. Nie zagłębiałam specjalnie informacji: kto, gdzie, jak. Za to postanowiłam spróbować.  

Jak już miałam się zabrać  za amerykańskie żarcie, to musiało być z mięsem. Mięsko jest zdrowe i należy jej jeść. Lubie soję, ale nazywanie czegoś kotletem co nie jest z mięsa jest odrobinę dziwne. Dlatego kupiłam wołowinę i postanowiłam ją zmielić. Nie było by to nic godnego wagi, gdyby nie fakt, że moja maszynka do mielenia mięsa ma chyba z pięćdziesiąt lat i strasznie tępe noże. Efekt nie zamierzony mielenia wołowiny był taki, że mięso które wpadło do miski było pozbawione najdrobniejszej żyłki. Wszystko zostawało na sitku, które musiałam co chwile czyścić. Przemielenie połowy kilograma mięsa zajęło mi czterdzieści minut. Koszmar, no ale mięso było czyściutkie. Kotlet wyszły całkiem całkiem. Do ich przygotowania potrzebowałam:

1/2 kilograma wołowiny
pół średniej cebuli
garść siekanej natki pietruszki 
sól
czarny pieprz
oliwę z oliwek

Do zmielonego mięsa dodałam sól, pieprz, pietruszkę i drobno posiekaną cebulę. Uformowane kotleciki położyłam na suchej patelni grillowej i skropiłam odrobinę oliwą. Smażyłam je, aż były ładnie zarumienione. 

Kotlet kotletem, ale bez bułki to nie frajda. Uznałam, że muszę je sama przygotować. Poszperałam w internecie i znalazłam na jakiejś amerykańskiej stronie (bo gdzieżby indziej) przepis. Był całkiem prosty, dostosowałam go do moich potrzeb i wyszło, że do przygotowania ośmiu bułek potrzebowałam:

filiżankę ciepłego mleka
1/2 filiżanki wody
25 g miękkiego masła
4 i 1/2 filiżanki mąki
1 opakowanie suchych drożdży
2 łyżki cukru pudru
1/2 łyżki soli
sezam
1 żółtko
kapkę mleka


Sezam, żółtko i kapka mleka był mi potrzebne na sam koniec. Resztę składników połączyłam ze sobą, aż utworzyły gładką masę. Oczywiście musiałam po mikserze ręką poprawić i porządnie wygnieść ciasto. Zostawiłam je do wyrośnięcia. Kiedy wyraźnie się powiększyło, podzieliłam je na osiem części, uformowałam bułki i ułożyłam na blaszce przykrytej papierem do pieczenia. Tam bułeczki trochę podrosły.  Posmarowałam je żółtkiem z odrobiną mleka i posypałam sezamem. Włożyłam do piekarnika rozgrzanego do 200°C. Wyjęłam dopiero kiedy były złote. Co dodałam do moich burgerów to już inna historia.



środa, 11 września 2013

Podstępny kartofel

Kartofel, ziemniak, pyra. Nie ważne jak go nazywamy, zawsze będzie tą samą bulwą. Niby jest taki polski, ale w zasadzie kojarzy mi się bardziej z Niemcami. Oni mają przecież kartofel salat, a u nas danie główne z ziemniaka...? Obiad bez niego już taki nie nasz będzie, bo kto to widział, żeby schabowy leżał obok ryżu czy makaronu. Właściwie to jeśli mielibyśmy być wierni temu co nam ziemia dała, to kotlet powinien za sąsiadkę mieć kaszę, bo ziemniaki przypłynęły do Europy w XVI wieku z Ameryki Południowej.

Tradycyjny nasz ziemniak jest ugotowany, wysmarowany masłem i posypany koperkiem. Czasem  jak się nie grzecznie zachowa, czy gospodyni się zagapi i pyra się rozgotuje to może być tłuczony. Można go przerobić na kopytka albo kluski śląskie. Nauczyliśmy się robić frytki. Pamiętam jak babcia Hubcia je smażyła, dawała nam do nich częto zsiadłe mleko. Teraz frytki kupuje się zamrożone, sama jestem okropnie leniwa w tej materii, bo nie pamiętam kiedy ostatnio robiłam je ze świeżych ziemniaków. Już wolę obrać kartofle i je ugotować. Jak zostaną na drugi dzień to podsmażyć je na maśle i zjeść ze śmietaną. Czasem z gotowanych ziemniaków robię placki. Wystarczy dodać mąki, jajko i trochę przyprawić. Jest przepis na babkę ziemniaczaną, która wydaje się być ciekawym pomysłem, ale nigdy tego jeszcze nie robiłam.

Na moim stole kartofle najczęściej goszczą w postaci placków ziemniaczanych. Mój syn jest wielbicielem. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Przygotowuje do nich ogórki, coś na kształt cacyków, a jak już kiedyś pisałam ogórki to u mnie podstawa. Jako dziecko placki jadłam ze śmietaną i dużą ilością soli. Moja siostra lubi placki z serem białym wymieszanym ze śmietaną. Znam takich, którzy tłustego placka posypują cukrem, a moja koleżanka z liceum jadła placki obsypane vegetą.

Do przygotowania plackowego obiadu, trafiającego w gusta mojego niejadka potrzebuję przede wszystkim tarki. Chyba, że jestem leniwa to biorę takiego robota kuchennego, który potrafi ze wszystkiego zrobić papkę i innej funkcji nie posiada. A z jadalnych składników to przydają się:

1 kg ziemniaków
1 średnia cebula
kilka łyżek mąki pszennej
sól
czarny pieprz
2 jajka
olej

Jak się robi placki to chyba każdy wie. Starte ziemniaki i startą cebulę łączy się z całą resztą składników i smaży na głębokim oleju. Voilà, cała filozofia. Zostaje tylko jeden problem i to dosyć istotny. Te podstępne kartofle, jak się je smaży zaczynają roztaczać zapach. Nie nazwałabym go smrodem. To jest zapach, tylko czemu jest tak zjadliwy, że wszystko nim nasiąka? Jak ktoś robił placki i przejdzie koło mnie to od razu o tym wiem. Czasem można nawet poczuć się głodnym. Po takim smażeniu mam wrażenie, że bezczelny ziemniak, w przepasce na oczach łazi za mną, śledzi mnie, a jak się odwrócę to znika, tylko cały czas go czuć!




poniedziałek, 9 września 2013

Ciasto drożdżowe dla odważnych

Plan na dzisiejszy post był ustalony. Niedzielne popołudnie pachnące ciastem drożdżowym i konfiturą malinową domowej roboty. Od rana powinnam była wiedzieć, że nic z tego nie wyjdzie. Pierwsze symptomy pojawiły się przy śniadaniu. Boczek mi się odrobinę za mocno przysmażył. Oczywiście wcale się tym nie przejęła. Lubię jak coś jest tak porządnie zarumienione. Czas uciekał mi jak głupi, a do tego jakoś strasznie śpiąca się zrobiłam. W końcu zabrałam się za ciasto, zwykłe, drożdżowe ciasto. Przepis miałam zanotowany w moim starym, czarnym notesie z czaszką na okładce. Oczywiście wzięłam go od mamy i oczywiście nie zapisałam wszystkich proporcji. Gdyby nie to, że byłam zaspana to może nie doszło by do komplikacji. 

W "przepisie" było masło i olej, zadzwoniłam do źródła, ale źródło było poza zasięgiem. Przewertowałam kilka książek kucharskich  i nic w nich nie znalazłam. Stwierdziłam, że dodam po łyżce. Ilości mleka też nie napisałam, więc chlapnęłam jakieś 100 ml. Ciasto wydało mi się za suche, więc chlapnęłam jeszcze raz tyle. I to był błąd, bo nie dodałam jeszcze jajek. W między czasie, kiedy podgrzewałam mleko do rozrobienia drożdży to mi w mikrofalówce wykipiało.

Konsystencja ciasta była jak na biszkopt, więc zaczęłam dodawać mąki pszennej, aż ta się skończyła. Zrobiło się po dziewiątej, a ja mam niby ciasto drożdżowe w misce, którego można użyć zamiast kleju w razie potrzeby. Przegrzebałam szafkę, znalazłam mąkę! Eureka! Kurde owsiana. No cóż, innego wyjścia nie miała. Przesiałam ją i dodałam do lepkiej zawartości miski. Było  jeszcze jeno ale. Mąki zamiast pół kilo miałam prawie kilogram. Uznałam, że dodam jeszcze drożdży, podgrzałam mleko, które oczywiście wykipiało. W końcu się udało. Konsystencja była idealna. Zostawiłam do wyrośnięcia. Zamiast jednej foremki, miała jeszcze dwanaście bułeczek.

Niby takie nic, a same problemy w tej kuchni. O rozsypanej mące, spadających nożach i całej stercie naczyń w zlewie nawet nie chce mi się wspominać. Dopadła mnie zła karma i tyle. Od czasu do czasu coś musi nie wyjść. Na szczęście ciasto się udał, może troszkę się za bardzo przypiekło, ale kto by się tym przejmował, skoro jest przyzwoicie smaczne. Bułeczki posypałam sezamem. Są całkiem ładne i proszą się o konfiturę albo dżemik. Mam nadzieje, że kuchenny pech zakończył się na poparzeniu trzech palców o piekarnik. Strach pomyśleć co będzie się działo jak mnie będzie dalej prześladować, a jutro mam placki ziemniaczane  smażyć.

Ku przestrodze zapisze przepis, który mnie załatwił dzisiaj na cacy.

1/2 kg mąki pszennej
drożdże
100 g cukru
skórka z owocu
cukier wanilinowy
2 jaja
ciepłe mleko
masło i olej
żółtko + mleko do posmarowania




czwartek, 5 września 2013

Ze słoikami to było tak... cukinia i kabaczek, i papryka, i...

Któregoś piątkowego popołudnia przyjechało do mnie dziesięć kilogramów cukinii, wielki wór fasoli szparagowej, seler, marchew, por, kabaczka i cebula. Niby od przybytku głowa nie boli, tylko szkoda, żeby warzywa się popsuły. Załamałam ręce i uznałam, że jedynym słusznym rozwiązaniem są słoiki. Sama cukinia to trochę za mało i musiałam zadbać jeszcze o jakieś towarzystwo. Kupiłam dwa kilogramy pomidorów lima i pięć kilogramów papryki, trochę żółtej, trochę czerwonej i cztery papryczki chilli. W planach miałam leczo, cukinie w marynacie curry, paprykę bez skóry do sałatek, pastę paprykową i kawior z kabaczka. Nie miałam w tegorocznej perspektywie jakichkolwiek przetworów. Dlaczego? Po prostu nie mam gdzie ich trzymać. Poza tym  musiałam skoczyć do mojego ulubionego Społem, gdzie można kupić wszystko po słoiki, bo miałam w domu tylko jeden po ogórkach.


Na pierwszy ogień poszło leczo i papryka do sałatek. Podstawowy problem z papryką polega na obraniu jej ze skóry. Sposób na ten proceder sprzedał mi kolega. Paprykę bez gniazd ułożoną na papierze do pieczenia, wsadza się do piekarnika rozgrzanego do jakiś 180ºC i trzeba poczekać aż się przypiecze. Nie pamiętam ile czasu to trwało, ale  wiem teraz jedno - lepiej nie mieszać gatunków. Proces się udał, ale miąższ żółtych był dużo bardziej rozmięknięty niż czerwonych. Kiedy papryki są przypieczone trzeba je włożyć do woreczka foliowego i szczelnie zamknąć. Najwygodniejsze są woreczki strunowe.Chociaż wydaje mi się, że szczelne plastikowe pudełko też mogłoby się sprawdzić. Kiedy papryka wystygnie miąsz sam odchodzi od skóry.

Obrałam jeszcze pomidory. Leczo było bez mięsa- taka baza na szybki obiad. Do jego przygotowania potrzebowałam:

1 dużą cebulę
1 średnią cukinię
2 kg pomidorów lima
4 papryki bez skóry
olej 
sól 
czarny pieprz
ostrą paprykę w proszku
tabasco 

Cebule podsmażyłam. Warzywa pokrojone w kostkę wrzuciłam do dużego garnka, kiedy zmiękły dodałam do nich cebule z olejem z patelni, przyprawiłam i pozwoliłam się im jeszcze trochę pogotować. Potem zostało mi tylko wekowanie. Mam już nawet plan na zupę z takiego jednego słoika, ale o tym kiedy indziej.

Resztę cukinii, którą dostałam, pokroiłam w kostkę i zatopiłam w zalewie curry. Do przygotowania zalewy potrzebowałam:

1,5 l wody
1,5 szklanki octu
2 szklanki cukru
1 łyżkę curry

Wszystko trzeba zagotować, a potem wystudzić. Do słoików na dno włożyłam plastry cebuli i po łyżeczce żółtej gorczycy. Potem kostki cukinii i na wierzch listki selera. Zalałam marynatą i finito.

Po całej zabawie byłam zaskoczona ile frajdy może sprawić przygotowywanie jedzenia na zimę. Myślę, że przeprowadzę jeszcze jedną taką akcję w tym roku. 


poniedziałek, 2 września 2013

Bułeczki pachnące ziołami

Ostatnio naszła mnie ochota na bułeczki z rozmarynem. Pomysł pojawił się jakoś znikąd. Nie widziałam żadnego programu kulinarnego, w którym uczestnicy bawiliby się w piekarzy, ani nie wpadła mi żadna książka lub czasopismo o wypiekach. Może wypady do takiej jednej, dobrej piekarni narobiły mi ochoty na spróbowanie własnych sił. Raz już tego próbowałam, piekłam bułki i chyba nawet pszenno-żytnie. Przepis gdzieś mi zniknął i musiałam zacząć poszukiwania receptu od początku. Przewertowałam książki i pogrzebałam w internecie. Bazę znalazłam, a potem przerobiłam ją na własny użytek. Najczęściej  nie potrafię zgodzić się w 100% z sugerowaną wersją, zawsze coś muszę pozmieniać na swoją modłę.

Do przygotowania moich bułeczek z rozmarynem, prócz składników na ciasto i czasu, potrzeba: mleko i dwa żółtka do posmarowania bułek przed włożeniem ich do piekarnika - wtedy po wyjęciu mają łady rumiany kolor. Bułeczki piekłam na kamieniu do pizzy. Wiem, że już któryś raz o nim pisze, ale to rzeczywiście świetny sprzęt, szczególnie jeśli ktoś lubi bawić się w pieczenie. Do przygotowania ciasta potrzeba:

400 g mąki żytniej
300 g mąki pszennej
1 łyżeczka soli
1/2 łyżeczki cukru
42 g  świeżych drożdży
3 łyżki suszonego rozmarynu
3 łyżki oliwy z oliwek
200ml ciepłej wody
100ml ciepłego mleka


Mąkę przesiałam do miski, drożdże rozrobiłam z mlekiem i odrobiną cukru. Przelałam je do zagłębienia w mące i poczekałam, aż wyrosną. Następnie dodałam resztę składników, wymieszałam mikserem, a potem wyrobiłam dłońmi. Kiedy ciasto miało gładką fakturę obsypałam je pszenną mąką, włożyłam do miski, przykryłam ścierką i czekałam dopóki nie zwiększy swojej objętości dwukrotnie. Wtedy podzieliłam je na małe porcje, takie kulki, które mieściły mi się w dłoni. Zostawiłam je jeszcze na pół godziny przykryte, żeby odrobinę wyrosły. Przed włożeniem do piekarnika smarowałam je żółtkiem roztrzepanym z mlekiem i nacinałam. Na kamieniu wypiekały się około 15-20 minut w temperaturze 200°C.




wtorek, 27 sierpnia 2013

Krewetki na słodko i warzywa na ostro

Dlaczego właściwie krewetki, można by powiedzieć. Dlaczego nie! Ale w moim przypadku odpowiedź będzie inna. Dlatego krewetki, bo bambus. Któregoś dnia w jednym z supermarketów spożywczych trafiłam na dni chińskie, czy jakiś inny festiwal z tego gatunku. Zafrapowały mnie pędy bambusa. Były w jakiejś zalewie, tak mi się przynajmniej początkowo wydawało, jak się okazało była to tylko woda i kwasek cytrynowy. Uznałam, że warto by było się z nimi chociaż trochę zakolegować, bo przyjaźń to u mnie rzadki przypadek. Na to pracuje się latami.

Słoik początkowo zerkał nieśmiało na mnie z blatu kuchennego, a jak mnie te spojrzenia zirytowały to zamknęłam go w lodówce. Miałam nadzieję, że jak się ochłodzi to przestanie być napastliwy, a on zaczął mrugać. Trudno, pomyślałam i go otworzyłam. Sytuacja stała się bez wyjścia. Musiałam coś na pędy bambusa wykombinować. Usiadłam na podłodze w kuchni i zaczęłam knuć kontemplując zawartość lodówki.

Był sos sojowy, jakieś warzywa z działki i nie tylko, ale w zasadzie skład lodówki był taki sam jak w mrożonkach typu patelnia chińska. Brakowało czegoś. No tak, krewetki. Wskoczyłam w sandały i szybkim krokiem ruszyłam do ulubionego owada po krewetki koktajlowe i wiórki kokosowe. Pomysł był prosty, ale wymagał dwóch patelni i garnka z ryżem. Z jadalnych rzeczy wykorzystałam:

250g mrożonych krewetek koktajlowych
3 łyżki wiórków kokosowych
3 łyżki miodu lipowego
2 średnie marchewki
1 małego pora
2 papryczki pepperoni
1 garść fasoli szparagowej
1 dużą paprykę
pędy bambusa
sos sojowy
olej ryżowy
kurkumę
pieprz cayenne
imbir
sól



Krewetki rozmroziłam, bo były za zimne, a potem wrzuciłam je na rozgrzany olej. Kiedy się trochę zarumieniły zalałam je około dwoma łyżkami sosu sojowego. Przez pewien czas je mieszałam, a potem dodałam miód. Kiedy zaczęło bulgotać wsypałam wiórki i przez jakiś czas trzymałam całość na ogniu nieustanie mieszając. Warzywa pokrojone w zapałkę i plasterki przełożyłam na drugą patelnię z rozgrzanym olejem i posoliłam. Jak wszystko się zarumieniło to nie żałowałam sosu sojowego i podlałam odrobiną wody. Wtedy do mnie dotarło, że zapomniałam o bambusie. Pół słoika pędów stało się towarzystwem dla mięknących warzyw. Dodałam przyprawy, odrobinę imbiru i po sporej łyżeczce pieprzu cayenne oraz kurkumy. Od czau do czasu podlewałam wszystko wodą, aż warzywa zmiękły. Wtedy dodałam do nich krewetki i zmagania kuchenne się zakończyły. Ryż zdążył się w między czasie ugotować.