Translate

niedziela, 27 września 2015

Makaron w ziołach (nie znam, nie wiem, nie umiem)

Nie znam się na włoskiej kuchni. Nie wiem czy coś prawdziwie włoskiego kiedykolwiek jadłam. Nie umiem określić co jest właściwe albo nie. Mój mąż za to wielokrotnie podróżował do tego kraju i był w różnych jego częściach. Jego podejście do makaronu jest zupełnie inne niż to jakie ja miałam dotychczas. Myślałam stereotypowo (po naszemu, po polsku): makaron spaghetti z sosem pomidorowym i twardym startym serem, a szczytem było zrobienie wersji z mięsem. O ja biedna! Żyłam w okropnej nieświadomości! Z czasem zaczęłam podchodzić do tematu z coraz większym zainteresowaniem. Oczywiście, odkąd zaczęliśmy jadać razem, ja makaronów już nie przygotowywałam. 

Lipiec był w tym roku upalny, mąż wyjechał na kontrakt, a mi się gotować nie chciało. W upały najczęściej nic się nie chce. Głodna byłam jak pierun. Pomyślałam, że to dobra okazja, żeby pod jego nieobecność spróbować... Jak coś nie wyjdzie przynajmniej tylko ja będę o tym wiedzieć i nie będzie wstydu na całą galaktykę. Na balkonie mam ziołowy ogródek. Pozbierałam trochę listków i zabrałam się za przygotowania. Do zmajstrowania mojej pierwszej w życiu autorskiej pasty potrzebowałam:

1 garść ziół: bazylia, oregano. szałwia i mięta
oliwę z oliwek
ząbek czosnku
sól 
sok z cytryny
grana padano
pomidorki koktajlowe
250 g makaron 

Szałwii i mięty było po trzy listki, większość stanowiły bazylia i oregano. Zioła posiekałam drobno, dodałam wyciśnięty ząbek czosnku, szczyptę soli i zalałam oliwą, tak żeby posiekane listki były przykryte. Makaron odcedziłam, wlałam do niego zioła i wrzuciłam pomidorki pokrojone na połówki. Porcję makaronu z ziołami przełożyłam na talerz, skropiłam kilkoma kroplami soku z cytryny i posypałam startym serem.


Pasta była lekka, szybka w przygotowani i bardzo smaczna. Niejadek również w niej zagustował, tyle że bez sera i pomidorów. Zaserwowałam mężowi i teraz dosyć regularnie przygotowuję to danie. Podoba mi się moja zmiana podejścia do makaronu. Nie wiem na ile to włoskie, za to na pewno smaczne.


wtorek, 22 września 2015

Naleśniki pszenno-gryczane ze szpinakiem i serem kozim

Na szczęście wszystko kiedyś ulega zmianie. Zamiłowanie mojego niejadka do "niepróbowania" też. W czasie pobytu na Węgrzech wziął na ząb kawałek mięsa z gulaszu, co uważam za jedno z najważniejszych wydarzeń kulinarnych sierpnia. Wielokrotnie pisałam już o tym, że sosy to najstraszniejsza możliwa rzecz jaka może znaleźć się na jego talerzu. Zaczęłam więc powoli wypuszczać się na szerokie wody bezkresnego oceanu kulinarnych eksperymentów. Oczywiście bardzo powoli. Na razie podniosłam kotwicę i wypływam z portu.

Moje kochane dziecko zawsze jadało naleśniki, jednak jeśli wyczuło smak innej mąki niż pszenna to było już po obiedzie. Postanowiłam zaryzykować i przygotowałam naleśniki z mieszanki mąki pszennej i gryczanej, ze zdecydowaną przewagą tej drugiej. Zużyłam:

2 szklanki mąki gryczanej
1 szklanka mąki pszennej
3 jajka
mleko
szczypta soli
olej rzepakowy

Oczywiście nie wiem ile wlałam mleka, praktycznie nigdy nie pamiętam ile płynów wlewam do ciasta. Wszystkie składniki wymieszałam i usmażyłam naleśniki bez większej filozofii. Po wakacjach na Węgrzech niejadkowi pozostała słabość do dżemów. Codziennie w restauracji hotelowej zjadał co najmniej jedną kanapkę posmarowaną jakimś smakiem owocowym. Przetestował wszystkie dostępne, co było olbrzymim zaskoczeniem. Dlatego naleśniki na obiad były idealnie asekuracyjnym daniem. Dzięki dżemowi wyjście z portu było zagwarantowane. Chodziło o spróbowanie czegoś nowego. Na jego chęć skosztowania zielonej brei nawet nie liczyłam, ale ją przygotowałam i nawet podjęłam próbę, która oczywiście zakończyła się fiaskiem. Szpinak  do naleśników przygotowałam korzystając z następujących składników:

1 paczka świeżych liści szpinaku
1 opakowanie twarożku koziego
3 ząbki czosnku
czarny pieprz
sól

Listki wrzuciłam na gorącą wodę, która wesoło bulgotała na dużej patelni. Dodałam pokrojony w plasterki czosnek i posypałam solą. Kiedy woda się zredukowała dodałam serek. Na zielonej brei robiły się piękne pęcherzyki, które pękając radośnie zachlapywały mi kuchenkę. Po 2-3 minutach przestawiłam patelnię na deskę posypałam pieprzem i zabrałam się za rolowanie.

Usłyszałam, że robię najlepsze naleśniki na świecie. Nawet chętnie by zjadł te zielone, ale tylko pod jednym warunkiem, że w środku będzie dżem z kiwi.