Dlaczego właściwie krewetki, można by powiedzieć. Dlaczego nie! Ale w moim przypadku odpowiedź będzie inna. Dlatego krewetki, bo bambus. Któregoś dnia w jednym z supermarketów spożywczych trafiłam na dni chińskie, czy jakiś inny festiwal z tego gatunku. Zafrapowały mnie pędy bambusa. Były w jakiejś zalewie, tak mi się przynajmniej początkowo wydawało, jak się okazało była to tylko woda i kwasek cytrynowy. Uznałam, że warto by było się z nimi chociaż trochę zakolegować, bo przyjaźń to u mnie rzadki przypadek. Na to pracuje się latami.
Słoik początkowo zerkał nieśmiało na mnie z blatu kuchennego, a jak mnie te spojrzenia zirytowały to zamknęłam go w lodówce. Miałam nadzieję, że jak się ochłodzi to przestanie być napastliwy, a on zaczął mrugać. Trudno, pomyślałam i go otworzyłam. Sytuacja stała się bez wyjścia. Musiałam coś na pędy bambusa wykombinować. Usiadłam na podłodze w kuchni i zaczęłam knuć kontemplując zawartość lodówki.
Był sos sojowy, jakieś warzywa z działki i nie tylko, ale w zasadzie skład lodówki był taki sam jak w mrożonkach typu patelnia chińska. Brakowało czegoś. No tak, krewetki. Wskoczyłam w sandały i szybkim krokiem ruszyłam do ulubionego owada po krewetki koktajlowe i wiórki kokosowe. Pomysł był prosty, ale wymagał dwóch patelni i garnka z ryżem. Z jadalnych rzeczy wykorzystałam:
250g mrożonych krewetek koktajlowych
3 łyżki wiórków kokosowych
3 łyżki miodu lipowego
2 średnie marchewki
1 małego pora
2 papryczki pepperoni
1 garść fasoli szparagowej
1 dużą paprykę
pędy bambusa
sos sojowy
olej ryżowy
kurkumę
pieprz cayenne
imbir
sól
Krewetki
rozmroziłam, bo były za zimne, a potem wrzuciłam je na rozgrzany olej.
Kiedy się trochę zarumieniły zalałam je około dwoma łyżkami sosu
sojowego. Przez pewien czas je mieszałam, a potem dodałam miód. Kiedy
zaczęło bulgotać wsypałam wiórki i przez jakiś czas trzymałam całość na
ogniu nieustanie mieszając. Warzywa pokrojone w zapałkę i plasterki
przełożyłam na drugą patelnię z rozgrzanym olejem i posoliłam. Jak
wszystko się zarumieniło to nie żałowałam sosu sojowego i podlałam
odrobiną wody. Wtedy do mnie dotarło, że zapomniałam o bambusie. Pół
słoika pędów stało się towarzystwem dla mięknących warzyw. Dodałam
przyprawy, odrobinę imbiru i po sporej łyżeczce pieprzu cayenne oraz
kurkumy. Od czau do czasu podlewałam wszystko wodą, aż warzywa zmiękły.
Wtedy dodałam do nich krewetki i zmagania kuchenne się zakończyły. Ryż
zdążył się w między czasie ugotować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz