Mimo zapędów restauracyjnych mojego syna, cały czas staram się namówić go na domowe jedzenie. W sumie to jedzeniem na mieście to ma coś po mnie. Jako dziecko, jak tylko wyczułam w okolicy jakąś gastronomię, to robiłam się od razu niemiłosiernie głodna. Nie było siły, żeby wybić mi z głowy frytki smażone na starym oleju w jakiejś zapyziałej budzie, pod dworcem. Swąd jaki unosił się w promieniu stu metrów wabił mnie jak fatamorgana spragnionego na pustyni. Podobno siłą kiedyś zaciągnęłam matkę do przybytku, w którym jadło się aluminiowymi łyżkami, bigos tak kwaśny, że gębę wykręcało. A ja uparłam się, że muszę go zjeść. Strasznie mi smakował. Cud, że po takich kulinarnych eskapadach nigdy się nie pochorowałam.
Wracając do frytek. Wszystkie dzieci je przecież lubią. Dla mnie są niejako wspomnieniem z lat wczesnej młodości, kiedy to babcia je smażyła i dawała do nich zsiadłe mleko. Sam dawno ich nie przygotowywałam. Zainspirował mnie jakiś tekst, który ktoś ze znajomych czytał na głos. Ponoć takie frytki są zdrowsze, bo rzadziej się je je, z uwagi na koszmarny bałagan w kuchni i całą masę pracy, którą trzeba włożyć w ich przygotowanie. Moja kuchnie po tych frytkach nie wyglądała jak po wybuchu bomby, a przy obieraniu i krojeniu ziemniaków też się specjalnie nie narobiłam. Do przygotowania frytek potrzebowałam:
olej
garnek (żeby nie pryskało za mocno po kuchence)
1,5 kg ziemniaków
I je smażyłam, aż wszystkie były złoto-rumiane. Mogłam je wcześniej wrzucić do wrzącej wody na pięć minut, nie spotkałyby się wtedy z dezaprobatą niejadka, który zauważył ze smutkiem, że nie są chrupkie. Dla urozmaicenia smaku moich zrobiłam posypkę. Zmieszałam ze sobą:
1 łyżeczkę soli
1 łyżeczkę curry
1 łyżeczkę słodkiej papryki
1 łyżeczkę ostrej papryki
Było lepiej niż w fastfudzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz