Dawno mnie tu nie było. Mimo najszczerszych chęci, rzucić gotowania nie potrafię i oczywiście nie mogę, bo jak nie ja to kto? Pomyślałam, że po miesięcznym urlopie od blogowania zacznę od czegoś małego i prostego. Nie leniłam się przez październik i całkiem sporo stałam przy garach i piekarniku. Zdjęcia też porobiłam, tylko zabrakło czasu na opisówkę.
Jak wielokrotnie pisałam mam wyjątkowo upartego niejadka w domu. Staram się nie dawać mu w ogóle słodyczy, a jak już to takie przygotowane w domu. Niestety czekoladowe jogurty nie wspomagają apetytu. Któregoś dnia rano zjadł śniadanie, całkiem grzecznie i bez marudzenia, co jak na niego było dziwne, a potem bez jęczenia wciągnął cały talerz zupy. Pomyślałam, że trzeba mu jakiś deser przygotować. Niejadek lubi wszystko co suche, w czołówce jego ulubionych produktów jest ciasto francuskie. Został mi kawałek gotowego w lodówce z tarty, którą przygotowałam dzień wcześniej. W tym miejscu powinnam się przyznać, że nigdy nie miałam odwagi przygotować tego ciasta sama.
Pomyślałam o ciasteczkach. Wszystkie wypieki z ciasta francuskiego smarowałam zawsze żółtkiem z dodatkiem mleka. Zbiesiłam się jednak i powiedział nie. Po prostu nie chciało mi się bawić z jajkiem. Pokroiłam ciasto na kwadraty 2x2 cm. Ułożyłam na blaszce wyścielonej papierem do pieczenia, posmarowałam samym mlekiem i na każdym płatku ciasta położyłam migdał. Na koniec posypałam cukrem trzcinowym.
Ciastka nie było dużo, zmieściły się na spodku od filiżanki. Niejadek zbliżył się niechętnie i z niepokojem w oczach spróbował. Potem zachował się jak wytrawny złodziej i za moimi plecami opędzlował całą porcję. Nawet nie połapałam się kiedy mu się to udało. Jedno na szczęście spróbowała, zanim go zawołałam. Wyszły nieźle. Pieczone migdały są przepyszne, a w razie niespodziewanej wizyty... No cóż 20 minut roboty i voilà!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz