Translate

poniedziałek, 30 września 2013

Dzień w którym zawsze coś pójdzie nie tak, ale przynajmniej ciasto z migdałami sie udało

Jak każdy raz w roku mam urodziny i raz w roku wszystko musi pójść nie tak. To jest dzień  w którym mogę być pewna, że coś się będzie działo i to na sto procent nie tak jakbym tego chciała. Były pomylone rezerwacje, goście którzy nie przyszli, braki w barku, spóźnienia, awantury i cała masa nieprzyjemnych scen. Przez lata się trochę tego nazbierało. Nauczona doświadczeniem uznałam, że imprez nie będzie, upiekę tylko ciasto i wezmę do pracy. Wymyśliłam, że ciasta będą dwa. Jedno migdałowe, które uwielbia i wszyscy mi znajomi też, duża blach rozchodzi się w kilkanaście minut. Problem z tym ciastem jest jeden, przygotowanie go jest czasochłonne. Poza tym przepis mam z niemieckiej książki, a sposób ich pisania jest rozwlekły, więc zanim doczytam do końca, to zawsze jakiś element pominę. W tym roku zapomniałam o drożdżach i wrzuciłam je w zasadzie w ostatniej chwili.

Drugie ciasto jakie chciałam upiec było z wiśniami. Nie skomplikowane, z książki o słonych i słodkich wypiekach, o której wspominałam w poście o brunetce. Wszystko byłoby super gdyby nie zbieg niefortunnych okoliczności. Po pierwsze moje urodziny, a po drugie, koleżanka mi ciasta przeklęła. Nie zrobiła tego specjalnie, ale muszę trzy razy bardziej uważać jak mi mówi, że wiesz "jak się będziesz starać to ci nic z tego nie wyjdzie". I tak było. Ciasto z migdałami się zbyt mocno przypiekło, a z ciasta z wiśniami wyszedł zakalec. O zakalcu napisze następnym razem. Tym czasem wracając do ciasta migdałowego.

Przepis jest niemiecki. Pamiętam je z przeszklonych lad w piekarniach na zachodzie. Jest absolutnie pyszne i pachnące. Mam tylko problem z przepisem. Dlatego teraz zanotuję go po swojemu i przy następnej akcji pieczenia będę z komputera korzystać. Do przygotowania ciasta z migdałami potrzeba:

225 ml ciepłego mleka mleka
500 g mąki
sól
50 g cukru
1 opakowanie cukru wanilinowego
1 żółtko
skórka z jednej cytryny
70 g masła
42 g świeżych drożdży

Przygotowanie ciasta jest całkiem proste. Mąkę mieszamy z solą, cukrem, cukrem wanilinowym, skórka z cytryny. Wbijamy żółtko, dodajemy miękkie masło, wlewamy ciepłe mleko i kruszymy drożdże. Miksujemy ciasto, a na koniec wyrabiamy je dłońmi, aż będzie gładkie i elastyczne. Obsypujemy je mąką i zostawiamy na pół godziny w misce. Kiedy podrośnie, znowu je zagniatamy i zostawiamy na kolejne pół godziny. W między czasie, trzeba nasmarować dużą blachę tłuszcze i wsadzić kostkę masła do zamrażalnika. Ciasto które jest dwa razy większe wykładamy na blachę i robimy w nim dołki łyżeczką. Blachę przykrywamy i pozwalamy mu jeszcze urosnąć. Do skończenia ciasta potrzeba:

150 g płatków migdałów
1 kostkę masła
150 g cukru

Na wyrośnięte ciasto trzeba wysypać migdały, na tarce z dużymi oczkami zetrzeć zmrożone masło i posypać wszystko cukrem. Potem już tylko wstawić ciasto do piekarnika rozgrzanego do 200° C i trzymać je tam przez jakieś 25 minut. Warto go pilnować, żeby się nie spiekło. 




środa, 25 września 2013

I o czym tu pisać jak nie o...

Przez kilka dni zastanawiałam się o czym będzie czwartkowy post. Początkowo chciałam napisać o typowym polskim obiedzie. Usmażyłam kotlety schabowe, już miałam robić surówkę, która tematycznie by pasowała, ale stwierdziłam, że nie! Ostatnio bardziej niż kotlety i kombinowanie co będzie na obiad zajmuje mnie inna rzecz. Jeśli ktoś do mnie zagląda to pewnie zauważył, że od pewnego czasu prowadzę drugi blog. Założyłam go w zasadzie dla siebie i nikomu nic nie mówiłam. Chciałam zrobić sama dla siebie dziennik kanapek, które jem. Powodów było kilka. Pierwszy wziął się z wojaży.

Jak ostatnio byłam w Niemczech to zauważyłam, że można na każdym rogu kupić pyszne, świeże kanapki, które przede wszystkim nie są nudne. Nie ma tam sera żółtego z "szynką" i sosem do hamburgerów, tylko kanapki z łososiem i świeżymi warzywami albo z serem pleśniowym i suszonymi pomidorami. Nikt tych kanapek nie maltretuje folią spożywczą, tylko są pakowanie w papierowe torebki. Postanowiłam, że jak zjem dobrą kanapkę na mieście to o niej napiszę. 

Po drugie na subiektywnie w kuchni z premedytacją nie umieszczam zdjęć. Lubię moje rysunki i to one wyświetlają się pod postami, jeśli ktoś jest głodny fotek to są one na fb, tymczasem kanapka zjedzona jest pełna dokumentacji fotograficznej, co mnie cieszy. 

Po trzecie, zawsze mi się wydawało, że nie potrafię zrobić fajnej kanapki. Myślałam, że to domena facetów, takie kilku warstwowe przekąski ze wszystkim. Okazało się, że zaczyna mi to coraz lepiej wychodzić. I jak mówi mój syn "Jak mama zrobi kanapkę to mucha nie siada". Miałam jeszcze kilka powodów, ale tych upubliczniać nie będę. 

Oba blogi się od siebie różnią, ale są ze sobą powiązane. Często opisują jakąś potrawę na subiektywnie, a potem prezentują jej wykorzystanie na kanapce. Dzisiaj też tak będzie. Jakiś czas temu chwaliłam się na fb książką Kuchnia żydowska. Znalazłam w niej przepis na bajgle i na jego podstawie je wczoraj upiekłam. Do ich przygotowania potrzebowałam:

1 łyżkę suszonych drożdży
2 łyżki cukru pudru
50 ml oleju rzepakowego
1 łyżeczkę soli
225 ml wody
500 g mąki pszennej
2 jajka
sezam

Drożdże z jedną łyżką cukru wsypałam do miski. Resztę cukru z olejem, wodą i solą podgrzałam na kuchence ciągle mieszając. Kiedy cukier całkiem się rozpuścił, ciepłą ciecz przelałam do miski, którą przykryłam bawełnianą ścierką. W międzyczasie do miski wsypałam mąkę i roztrzepałam jedno jajko na talerzu. Wyrośnięte drożdże na zmianę z jajkiem dodawałam do mąki, aż utworzyła się kulka gładkiego i elastyczne ciasta. Miskę wysmarowałam olejem i zostawiłam ciasto do wyrośnięcia na dwie godziny. Po wyjęciu z miski delikatnie je wygniotłam na stolnicy posypanej mąką. Podzieliłam na dwanaście części i zrobiłam z nich ruloniki. Jedną z końcówek moczyłam w wodzie i sklejałam mocno z drugą, tak powstały "oponki". Na desce posypanej mąką zostawiłam je na 25 minut pod przykryciem. W dużym garnku zagotowałam wodę, roztrzepałam drugie jajko z odrobiną soli i wyjęłam z szafki sezam. Oponki wrzucałam do wrzątku na około jedną minutę i przekładałam na blaszkę wysmarowaną tłuszczem. Smarowałam je jajkiem i posypywałam sezamem, a potem na jakieś piętnaście minut trafiały do piekarnika rozgrzanego do 200° C. Co z nimi zrobię w trakcie śniadania? O tym napiszę na kanapce.



niedziela, 22 września 2013

Kto prosił ruskie?

Pierogi. Z czym by nie były ich przygotowanie jest zawsze czaso- i pracochłonne. Osobiście lubię to zajęcie, jeśli oczywiście nie mam ograniczeń, a z tym u mnie ostatnio krucho. Jednak tak stęskniłam się za pierogami domowej roboty, że nie mogłam sobie odpuścić. W piątek przygotowałam farsz, z myślą o lepieniu w sobotę od samego rana. Początkowo miały być tylko ruskie, ale jak w sobotę wdepnęłam "tylko po chleb" do sklepu spożywczego, to kupiłam jeszcze szpinak.

Plan miałam idealny. Praktycznie wszystko przygotowane, ale... To nie do końca był mój dzień. Wszystko mi się w czasie rozłaziło i wypadało z rąk. Potłukłam nawet miskę szklaną. Tak nawiasem mówiąc nie widziałam, żeby szkło rozbiło się na taką drobinę igieł. Co dziwne spadła mi z jakichś dziesięciu centymetrów. Wracając do tematu pierogów. Chyba zbyt długo jadłam kupowane. Farsz zrobiłam do ruskich a'la ten de lux z garmażerki, czyli z boczkiem. Wyszły dobre, ale to jednak nie mój smak. Ciekawym i wielbicielom boczku proponuję spróbować. Szpinak chciałam zrobić na gęsto, tak jak zwykle go robię, tyle że trochę bardziej odparowany. Otworzyłam lodówkę i zobaczyłam otwartą paczkę tartej mozzarelli do zapiekania. Pomyślałam, że w sklepie sprzedają taki ze szpinakiem i serem, to też spróbuję. Pomysł był dobry i całkiem smaczny, tylko ten farsz śmierdział mi jak stare skarpety i zwątpiłam w niego. Efekt był taki, że ulepiłam kilka, a resztę ciasta i resztę szpinaku zostawiłam w lodówce. Szpinak chyba zapiekę z makaronem, a z ciasta zrobię klasyczne ruskie. Te mi nie bardzo podeszły. Ser biały był za kwaśny. No, cóż ta sobota nie była moim dniem.

Od pierwszych moich pierogów zawsze robię to samo ciasto z książki i w taki sam sposób. Potrzeba do jego przygotowania:

3 szklanek mąki pszennej
1 żółtko
wrzątek
sól

Na płaskiej powierzchni usypuję wulkan z mąki, posypuję go solą i zaczynam do dołka powoli wlewać wrzątek, zagarniając mąkę z zewnątrz do środka. Jak prawie cała jest zagarnięta, pozwalam "błotku" trochę wystygnąć i wbijam żółtko. Zostaje już tylko ręczne zagniatanie na gładko. 

Do farszu z boczkiem potrzeba:

1 kg ziemniaków
500 g białego sera
1 dużą cebulę
paczkę parzonego boczku
sól 

czarny pieprz

Ugotowane ziemniaki i ser biały mielę na gładką masę, dodaję drobno pokrojoną, usmażoną cebulę z boczkiem, przyprawiam, mieszam i gotowe. Zostaje tylko lepienie. 



czwartek, 19 września 2013

Zupa na chłodne popołudnie

O zupie soczewicowej wspominałam przynajmniej dwa razy. Przez ostatnie miesiące nie gotowałam jej, chociaż bardzo ją lubię. Nie jest ona daniem na upalny dzień. Świetnie za to nadaje się na chłodne popołudnia, jest sycąca i rozgrzewająca, a na lato przecież najlepszy jest chłodnik. 

Przepis opracowałam na podstawie zupy dnia z knajpy wegetariańskiej. Któregoś popołudnia jakieś dwa lata temu, zaszłam coś szybko zjeść. Był wrzesień tak jak teraz, a na dworze wiało i padało. Doszłam do wniosku, że zupa dnia będzie świetnym posiłkiem. Była soczewicowa. Chyba wtedy po raz pierwszy jadłam soczewicę. Siedziałam sama przy stoliku i zastanawiałam się nad każdą łyżką. Co oni do tego gara wrzucili? Na pewno był tam seler naciowy i pomidory. Minęły dwa tygodnie i sama spróbowałam. Po kilku eksperymentach, mniej lub bardziej udanych, udało mi się ugotować coś co odpowiadało mi w 100%. Nie było to już danie wegetariańskie, ponieważ dodałam rosołu z kury, ale było smaczne. Jak nie mam rosołu to do garnka wlewam trochę oleju i nieco inaczej przyprawiam, taka alternatywa bezmięsna. 

Do przygotowania gara zupy soczewicowej, bo z reguły gotuję jej na prawdę dużo, potrzeba:

2 szklanki rosołu z kury
350 g zielonej soczewicy
2 puszki krojonych pomidorów
1 łodyga selera naciowego
1 duża marchewka
1/2 papryki zółtej
1/2 papryki czerwonej
3 ząbki czosnku
1 średnia czerwona cebula
garść siekanej natki pietruszki
curry
tabasco
sok z cytryny
sól

Ugotowanie zupy jest dziecinnie proste. Soczewicę gotuję, aż zrobi się na wpół miękka, potem wrzucam do garnka pomidory, pokrojoną w grube plastry łodygę selera i marchewkę, papryki i cebulę pokrojone w kostkę i całe ząbki czosnku. Wlewam rosół i gotuję aż warzywa zmiękną. Na koniec przyprawiam i tyle. Mam zapas zupy na kilka dni.




poniedziałek, 16 września 2013

Mast hew: modny burger

Zauważyłam ostatnio ciekawe zjawisko. Może to z uwagi na powrót do stylistyki lat 90. XX wieku, a może wszech obecna amerykanizacja. Nie wiem. Jedno jest pewne, burgery są modne i podbijają nasz kraj. Najlepiej w stylu slow food albo wegetariańskie. Nawet jest profil na fejsie, gdzie można poczytać o lokalach serwujących to danie we Wrocławiu. Nie zagłębiałam specjalnie informacji: kto, gdzie, jak. Za to postanowiłam spróbować.  

Jak już miałam się zabrać  za amerykańskie żarcie, to musiało być z mięsem. Mięsko jest zdrowe i należy jej jeść. Lubie soję, ale nazywanie czegoś kotletem co nie jest z mięsa jest odrobinę dziwne. Dlatego kupiłam wołowinę i postanowiłam ją zmielić. Nie było by to nic godnego wagi, gdyby nie fakt, że moja maszynka do mielenia mięsa ma chyba z pięćdziesiąt lat i strasznie tępe noże. Efekt nie zamierzony mielenia wołowiny był taki, że mięso które wpadło do miski było pozbawione najdrobniejszej żyłki. Wszystko zostawało na sitku, które musiałam co chwile czyścić. Przemielenie połowy kilograma mięsa zajęło mi czterdzieści minut. Koszmar, no ale mięso było czyściutkie. Kotlet wyszły całkiem całkiem. Do ich przygotowania potrzebowałam:

1/2 kilograma wołowiny
pół średniej cebuli
garść siekanej natki pietruszki 
sól
czarny pieprz
oliwę z oliwek

Do zmielonego mięsa dodałam sól, pieprz, pietruszkę i drobno posiekaną cebulę. Uformowane kotleciki położyłam na suchej patelni grillowej i skropiłam odrobinę oliwą. Smażyłam je, aż były ładnie zarumienione. 

Kotlet kotletem, ale bez bułki to nie frajda. Uznałam, że muszę je sama przygotować. Poszperałam w internecie i znalazłam na jakiejś amerykańskiej stronie (bo gdzieżby indziej) przepis. Był całkiem prosty, dostosowałam go do moich potrzeb i wyszło, że do przygotowania ośmiu bułek potrzebowałam:

filiżankę ciepłego mleka
1/2 filiżanki wody
25 g miękkiego masła
4 i 1/2 filiżanki mąki
1 opakowanie suchych drożdży
2 łyżki cukru pudru
1/2 łyżki soli
sezam
1 żółtko
kapkę mleka


Sezam, żółtko i kapka mleka był mi potrzebne na sam koniec. Resztę składników połączyłam ze sobą, aż utworzyły gładką masę. Oczywiście musiałam po mikserze ręką poprawić i porządnie wygnieść ciasto. Zostawiłam je do wyrośnięcia. Kiedy wyraźnie się powiększyło, podzieliłam je na osiem części, uformowałam bułki i ułożyłam na blaszce przykrytej papierem do pieczenia. Tam bułeczki trochę podrosły.  Posmarowałam je żółtkiem z odrobiną mleka i posypałam sezamem. Włożyłam do piekarnika rozgrzanego do 200°C. Wyjęłam dopiero kiedy były złote. Co dodałam do moich burgerów to już inna historia.



środa, 11 września 2013

Podstępny kartofel

Kartofel, ziemniak, pyra. Nie ważne jak go nazywamy, zawsze będzie tą samą bulwą. Niby jest taki polski, ale w zasadzie kojarzy mi się bardziej z Niemcami. Oni mają przecież kartofel salat, a u nas danie główne z ziemniaka...? Obiad bez niego już taki nie nasz będzie, bo kto to widział, żeby schabowy leżał obok ryżu czy makaronu. Właściwie to jeśli mielibyśmy być wierni temu co nam ziemia dała, to kotlet powinien za sąsiadkę mieć kaszę, bo ziemniaki przypłynęły do Europy w XVI wieku z Ameryki Południowej.

Tradycyjny nasz ziemniak jest ugotowany, wysmarowany masłem i posypany koperkiem. Czasem  jak się nie grzecznie zachowa, czy gospodyni się zagapi i pyra się rozgotuje to może być tłuczony. Można go przerobić na kopytka albo kluski śląskie. Nauczyliśmy się robić frytki. Pamiętam jak babcia Hubcia je smażyła, dawała nam do nich częto zsiadłe mleko. Teraz frytki kupuje się zamrożone, sama jestem okropnie leniwa w tej materii, bo nie pamiętam kiedy ostatnio robiłam je ze świeżych ziemniaków. Już wolę obrać kartofle i je ugotować. Jak zostaną na drugi dzień to podsmażyć je na maśle i zjeść ze śmietaną. Czasem z gotowanych ziemniaków robię placki. Wystarczy dodać mąki, jajko i trochę przyprawić. Jest przepis na babkę ziemniaczaną, która wydaje się być ciekawym pomysłem, ale nigdy tego jeszcze nie robiłam.

Na moim stole kartofle najczęściej goszczą w postaci placków ziemniaczanych. Mój syn jest wielbicielem. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Przygotowuje do nich ogórki, coś na kształt cacyków, a jak już kiedyś pisałam ogórki to u mnie podstawa. Jako dziecko placki jadłam ze śmietaną i dużą ilością soli. Moja siostra lubi placki z serem białym wymieszanym ze śmietaną. Znam takich, którzy tłustego placka posypują cukrem, a moja koleżanka z liceum jadła placki obsypane vegetą.

Do przygotowania plackowego obiadu, trafiającego w gusta mojego niejadka potrzebuję przede wszystkim tarki. Chyba, że jestem leniwa to biorę takiego robota kuchennego, który potrafi ze wszystkiego zrobić papkę i innej funkcji nie posiada. A z jadalnych składników to przydają się:

1 kg ziemniaków
1 średnia cebula
kilka łyżek mąki pszennej
sól
czarny pieprz
2 jajka
olej

Jak się robi placki to chyba każdy wie. Starte ziemniaki i startą cebulę łączy się z całą resztą składników i smaży na głębokim oleju. Voilà, cała filozofia. Zostaje tylko jeden problem i to dosyć istotny. Te podstępne kartofle, jak się je smaży zaczynają roztaczać zapach. Nie nazwałabym go smrodem. To jest zapach, tylko czemu jest tak zjadliwy, że wszystko nim nasiąka? Jak ktoś robił placki i przejdzie koło mnie to od razu o tym wiem. Czasem można nawet poczuć się głodnym. Po takim smażeniu mam wrażenie, że bezczelny ziemniak, w przepasce na oczach łazi za mną, śledzi mnie, a jak się odwrócę to znika, tylko cały czas go czuć!




poniedziałek, 9 września 2013

Ciasto drożdżowe dla odważnych

Plan na dzisiejszy post był ustalony. Niedzielne popołudnie pachnące ciastem drożdżowym i konfiturą malinową domowej roboty. Od rana powinnam była wiedzieć, że nic z tego nie wyjdzie. Pierwsze symptomy pojawiły się przy śniadaniu. Boczek mi się odrobinę za mocno przysmażył. Oczywiście wcale się tym nie przejęła. Lubię jak coś jest tak porządnie zarumienione. Czas uciekał mi jak głupi, a do tego jakoś strasznie śpiąca się zrobiłam. W końcu zabrałam się za ciasto, zwykłe, drożdżowe ciasto. Przepis miałam zanotowany w moim starym, czarnym notesie z czaszką na okładce. Oczywiście wzięłam go od mamy i oczywiście nie zapisałam wszystkich proporcji. Gdyby nie to, że byłam zaspana to może nie doszło by do komplikacji. 

W "przepisie" było masło i olej, zadzwoniłam do źródła, ale źródło było poza zasięgiem. Przewertowałam kilka książek kucharskich  i nic w nich nie znalazłam. Stwierdziłam, że dodam po łyżce. Ilości mleka też nie napisałam, więc chlapnęłam jakieś 100 ml. Ciasto wydało mi się za suche, więc chlapnęłam jeszcze raz tyle. I to był błąd, bo nie dodałam jeszcze jajek. W między czasie, kiedy podgrzewałam mleko do rozrobienia drożdży to mi w mikrofalówce wykipiało.

Konsystencja ciasta była jak na biszkopt, więc zaczęłam dodawać mąki pszennej, aż ta się skończyła. Zrobiło się po dziewiątej, a ja mam niby ciasto drożdżowe w misce, którego można użyć zamiast kleju w razie potrzeby. Przegrzebałam szafkę, znalazłam mąkę! Eureka! Kurde owsiana. No cóż, innego wyjścia nie miała. Przesiałam ją i dodałam do lepkiej zawartości miski. Było  jeszcze jeno ale. Mąki zamiast pół kilo miałam prawie kilogram. Uznałam, że dodam jeszcze drożdży, podgrzałam mleko, które oczywiście wykipiało. W końcu się udało. Konsystencja była idealna. Zostawiłam do wyrośnięcia. Zamiast jednej foremki, miała jeszcze dwanaście bułeczek.

Niby takie nic, a same problemy w tej kuchni. O rozsypanej mące, spadających nożach i całej stercie naczyń w zlewie nawet nie chce mi się wspominać. Dopadła mnie zła karma i tyle. Od czasu do czasu coś musi nie wyjść. Na szczęście ciasto się udał, może troszkę się za bardzo przypiekło, ale kto by się tym przejmował, skoro jest przyzwoicie smaczne. Bułeczki posypałam sezamem. Są całkiem ładne i proszą się o konfiturę albo dżemik. Mam nadzieje, że kuchenny pech zakończył się na poparzeniu trzech palców o piekarnik. Strach pomyśleć co będzie się działo jak mnie będzie dalej prześladować, a jutro mam placki ziemniaczane  smażyć.

Ku przestrodze zapisze przepis, który mnie załatwił dzisiaj na cacy.

1/2 kg mąki pszennej
drożdże
100 g cukru
skórka z owocu
cukier wanilinowy
2 jaja
ciepłe mleko
masło i olej
żółtko + mleko do posmarowania




czwartek, 5 września 2013

Ze słoikami to było tak... cukinia i kabaczek, i papryka, i...

Któregoś piątkowego popołudnia przyjechało do mnie dziesięć kilogramów cukinii, wielki wór fasoli szparagowej, seler, marchew, por, kabaczka i cebula. Niby od przybytku głowa nie boli, tylko szkoda, żeby warzywa się popsuły. Załamałam ręce i uznałam, że jedynym słusznym rozwiązaniem są słoiki. Sama cukinia to trochę za mało i musiałam zadbać jeszcze o jakieś towarzystwo. Kupiłam dwa kilogramy pomidorów lima i pięć kilogramów papryki, trochę żółtej, trochę czerwonej i cztery papryczki chilli. W planach miałam leczo, cukinie w marynacie curry, paprykę bez skóry do sałatek, pastę paprykową i kawior z kabaczka. Nie miałam w tegorocznej perspektywie jakichkolwiek przetworów. Dlaczego? Po prostu nie mam gdzie ich trzymać. Poza tym  musiałam skoczyć do mojego ulubionego Społem, gdzie można kupić wszystko po słoiki, bo miałam w domu tylko jeden po ogórkach.


Na pierwszy ogień poszło leczo i papryka do sałatek. Podstawowy problem z papryką polega na obraniu jej ze skóry. Sposób na ten proceder sprzedał mi kolega. Paprykę bez gniazd ułożoną na papierze do pieczenia, wsadza się do piekarnika rozgrzanego do jakiś 180ºC i trzeba poczekać aż się przypiecze. Nie pamiętam ile czasu to trwało, ale  wiem teraz jedno - lepiej nie mieszać gatunków. Proces się udał, ale miąższ żółtych był dużo bardziej rozmięknięty niż czerwonych. Kiedy papryki są przypieczone trzeba je włożyć do woreczka foliowego i szczelnie zamknąć. Najwygodniejsze są woreczki strunowe.Chociaż wydaje mi się, że szczelne plastikowe pudełko też mogłoby się sprawdzić. Kiedy papryka wystygnie miąsz sam odchodzi od skóry.

Obrałam jeszcze pomidory. Leczo było bez mięsa- taka baza na szybki obiad. Do jego przygotowania potrzebowałam:

1 dużą cebulę
1 średnią cukinię
2 kg pomidorów lima
4 papryki bez skóry
olej 
sól 
czarny pieprz
ostrą paprykę w proszku
tabasco 

Cebule podsmażyłam. Warzywa pokrojone w kostkę wrzuciłam do dużego garnka, kiedy zmiękły dodałam do nich cebule z olejem z patelni, przyprawiłam i pozwoliłam się im jeszcze trochę pogotować. Potem zostało mi tylko wekowanie. Mam już nawet plan na zupę z takiego jednego słoika, ale o tym kiedy indziej.

Resztę cukinii, którą dostałam, pokroiłam w kostkę i zatopiłam w zalewie curry. Do przygotowania zalewy potrzebowałam:

1,5 l wody
1,5 szklanki octu
2 szklanki cukru
1 łyżkę curry

Wszystko trzeba zagotować, a potem wystudzić. Do słoików na dno włożyłam plastry cebuli i po łyżeczce żółtej gorczycy. Potem kostki cukinii i na wierzch listki selera. Zalałam marynatą i finito.

Po całej zabawie byłam zaskoczona ile frajdy może sprawić przygotowywanie jedzenia na zimę. Myślę, że przeprowadzę jeszcze jedną taką akcję w tym roku. 


poniedziałek, 2 września 2013

Bułeczki pachnące ziołami

Ostatnio naszła mnie ochota na bułeczki z rozmarynem. Pomysł pojawił się jakoś znikąd. Nie widziałam żadnego programu kulinarnego, w którym uczestnicy bawiliby się w piekarzy, ani nie wpadła mi żadna książka lub czasopismo o wypiekach. Może wypady do takiej jednej, dobrej piekarni narobiły mi ochoty na spróbowanie własnych sił. Raz już tego próbowałam, piekłam bułki i chyba nawet pszenno-żytnie. Przepis gdzieś mi zniknął i musiałam zacząć poszukiwania receptu od początku. Przewertowałam książki i pogrzebałam w internecie. Bazę znalazłam, a potem przerobiłam ją na własny użytek. Najczęściej  nie potrafię zgodzić się w 100% z sugerowaną wersją, zawsze coś muszę pozmieniać na swoją modłę.

Do przygotowania moich bułeczek z rozmarynem, prócz składników na ciasto i czasu, potrzeba: mleko i dwa żółtka do posmarowania bułek przed włożeniem ich do piekarnika - wtedy po wyjęciu mają łady rumiany kolor. Bułeczki piekłam na kamieniu do pizzy. Wiem, że już któryś raz o nim pisze, ale to rzeczywiście świetny sprzęt, szczególnie jeśli ktoś lubi bawić się w pieczenie. Do przygotowania ciasta potrzeba:

400 g mąki żytniej
300 g mąki pszennej
1 łyżeczka soli
1/2 łyżeczki cukru
42 g  świeżych drożdży
3 łyżki suszonego rozmarynu
3 łyżki oliwy z oliwek
200ml ciepłej wody
100ml ciepłego mleka


Mąkę przesiałam do miski, drożdże rozrobiłam z mlekiem i odrobiną cukru. Przelałam je do zagłębienia w mące i poczekałam, aż wyrosną. Następnie dodałam resztę składników, wymieszałam mikserem, a potem wyrobiłam dłońmi. Kiedy ciasto miało gładką fakturę obsypałam je pszenną mąką, włożyłam do miski, przykryłam ścierką i czekałam dopóki nie zwiększy swojej objętości dwukrotnie. Wtedy podzieliłam je na małe porcje, takie kulki, które mieściły mi się w dłoni. Zostawiłam je jeszcze na pół godziny przykryte, żeby odrobinę wyrosły. Przed włożeniem do piekarnika smarowałam je żółtkiem roztrzepanym z mlekiem i nacinałam. Na kamieniu wypiekały się około 15-20 minut w temperaturze 200°C.