Kontekst imprezowy widać. I nawet makaron wskazuje na okazję (te wszystkie pająki). Jednak taką sałatkę można jeść przez cały rok, nie tylko w halołin. Bardzo lubię sałatki z rybą, ogólnie lubię ryby. Ta sałatka jest sałatką "last minute". Początkowo chciałam użyć łososia i nawet go kupiłam. Jednak w całej swojej niefrasobliwości nie przeczytałam etykietki. Gdy otworzyłam puszkę okazało się, że ryba pływa w pomidorach. W te pędy wskoczyłam w trampki i galopem ruszyła do lokalnego sklepu na rogu. Przygotowanie sałatki trwa tyle ile ugotowanie makaronu. Do jej sporządzenia potrzeba:
2 puszki tuńczyka albo łososia byle nie w pomidorach
garść pestek z dyni
posiekaną natkę pietruszki
400 g makaronu
1 puszkę czarnej fasoli
majonez
sól
pieprz
Po wrzuceniu makaronu do garnka i posiekaniu pietruszki należy jeszcze odcedzić i opłukać fasolę. Ugotowany makaron osączyć i spłukać zimną wodą. Ważne, żeby nie był rozgotowany. Potem wszystko wystarczy wrzucić do miski, połączyć majonezem podsypać solą, czarnym pieprzem i gotowe.
Translate
wtorek, 8 grudnia 2015
piątek, 4 grudnia 2015
Zupa dyniowa bez mleczka kokosowego
Doba jest zdecydowanie za krótka. Czas ostatnio ucieka mi w tak zastraszającym tempie, że nie wiem nawet kiedy miną listopad. Miałam przygotowanych kilka postów i nie udało mi się wygospodarować choć jednego popołudnia, żeby je wrzucić. Czego bardzo żałuję, bo np. zupa dyniowa, którą przygotowałam na imprezę halołinową była świetna. Nie była to zupa z rodzaju dyniowa tajska z mlekiem kokosowym, ale porządna rozgrzewająca jesienna zupa. Do jej przygotowani potrzebowałam:
1 średnią dynię
3 papryki
2 papryczki chilli
2 ząbki czosnku
1 średnią marchewkę
kawałek selera naciowego
olej z orzechów włoskich
sól pieprz
2 litry rosołu
mały kubek śmietany 30%
pestki z dyni
Pokrojoną na kawałki i oczyszczoną dynię zawinęłam w folię aluminiową, tak samo zrobiłam z połówkami papryk. Położyłam na blachę i piekłam, aż zrobiły się mięciutkie. Do garnka wlałam trochę oleju (jesienią i zimą lubię potrawy z aromatem orzechowym, ale w tej zupie nie jest to konieczne) i zaczęłam go powoli rozgrzewać, kiedy był już mocno ciepły wrzuciłam posiekany ząbek czosnku, plastry marchewki i selera, żeby się zarumieniły. Wlałam do garnka rosół i dodałam kawałki dyni i papryki, które dzięki pieczeniu ładnie odeszły od skóry. Zmiksowałam całość blenderem i zostawiłam, żeby się gotowało na małym ogniu, przej jakieś 30 min. Pod koniec wsypałam do wesoło bulgoczącej brei posiekane papryczki chilli, trochę soli i trochę pieprz. Jeśli dobrze pamiętam, to chyba jeszcze dodałam wody bo była za gęsta ( w końcu gość w dom woda w zupę :P). Jak odrobinę przestygła to zabieliłam ją śmietaną. Pestki był tylko do posypania.
1 średnią dynię
3 papryki
2 papryczki chilli
2 ząbki czosnku
1 średnią marchewkę
kawałek selera naciowego
olej z orzechów włoskich
sól pieprz
2 litry rosołu
mały kubek śmietany 30%
pestki z dyni
Pokrojoną na kawałki i oczyszczoną dynię zawinęłam w folię aluminiową, tak samo zrobiłam z połówkami papryk. Położyłam na blachę i piekłam, aż zrobiły się mięciutkie. Do garnka wlałam trochę oleju (jesienią i zimą lubię potrawy z aromatem orzechowym, ale w tej zupie nie jest to konieczne) i zaczęłam go powoli rozgrzewać, kiedy był już mocno ciepły wrzuciłam posiekany ząbek czosnku, plastry marchewki i selera, żeby się zarumieniły. Wlałam do garnka rosół i dodałam kawałki dyni i papryki, które dzięki pieczeniu ładnie odeszły od skóry. Zmiksowałam całość blenderem i zostawiłam, żeby się gotowało na małym ogniu, przej jakieś 30 min. Pod koniec wsypałam do wesoło bulgoczącej brei posiekane papryczki chilli, trochę soli i trochę pieprz. Jeśli dobrze pamiętam, to chyba jeszcze dodałam wody bo była za gęsta ( w końcu gość w dom woda w zupę :P). Jak odrobinę przestygła to zabieliłam ją śmietaną. Pestki był tylko do posypania.
czwartek, 29 października 2015
Pieczone klopsiki
Zacznę inaczej niż zwykle, bo od zdjęcia. Bardzo chciałam zrobić zdjęcie adekwatne do smaku dania, które na nim jest. Tylko problemem zawsze było światło. Uważam, że najtrudniejszym obiektem do sfotografowania jest mięso. Poświęcam taki zdjęciom wiele czasu i uwagi. Jednak w tym przypadku coś zawiodło, a raczej wszystko skomplikował brak czasu. Od zdjęcia poniżej, na który jest również kolorowa, pieczona marchew minęło chyba półtora miesiąca. Klopsy robię średnio co pięć, sześć dni, a jednak nie udało mi się ich uchwycić w lepszym świetle. Trudno, klopsy mi jakoś wybaczą. Zapewniam, że smakują o niebo lepiej niż wyglądają.
Mój niejadek jada coraz więcej. I próbuje coraz więcej. Niedługo przestane pisać o nim niejadek, a żarłok. Swego czasu jedynym mięsem jakie spożywał były klopsy z Ikei. Nie mam nic przeciwko gotowym danią od czasu do czasu, ale co za dużo to nie zdrowo. Ja lubię gotować i poświęcenie godziny snu na rzecz zdrowego posiłku dla dziecka nie jest tragedią, a wręcz przyjemnością. Okazało się, że uprzedniego faworyta zdeklasowałam zupełnie. Moje klopsy są "najlepsze na świecie", oczywiście zdaję sobie sprawę, że mówiąc to niejadek podlizuje się. Jednak to nieważne, jest mi i tak miło bo talerz zostawia pusty.
Do przygotowania klopsów potzrebuję:
1/2 kg mięsa mielonego (wybieram wieprzowo-wołowe, dobrej jakości)
1 ciemna bułka z ziarnami
3 łyżki siemienia lnianego
1 mała cebulka
1 jajko
1 łyżka świeżego cząbru
sól
czarny pieprz
oliwa z oliwek
Najpierw moczę bułkę w wodzie, a gdy zmięknie odciskam ją dokładnie. Dzięki niej klopsy są wilgotne w środku. Dodaje mięso, drobno posiekaną cebulkę, pocięte listki cząbru, siemię lniane, jajko, trochę soli i pieprzu, a potem dokładnie wyrabiam ręką. W międzyczasie ustawiam piekarnik na 200 stopni z termoobiegiem i smaruję gliniane naczynie (a w zasadzie to dwa) do zapiekanek oliwą z oliwek. Tłustymi rączkami łatwiej się ugniata zawartość miski. Kiedy wszystkie składniki są dokładnie połączone, robię kulki o średnicy ok. 4cm i układam w formach. Piekę, aż mięso z wierzchu będzie ciemno brązowe, jak na zdjęciu poniżej.
Mój niejadek jada coraz więcej. I próbuje coraz więcej. Niedługo przestane pisać o nim niejadek, a żarłok. Swego czasu jedynym mięsem jakie spożywał były klopsy z Ikei. Nie mam nic przeciwko gotowym danią od czasu do czasu, ale co za dużo to nie zdrowo. Ja lubię gotować i poświęcenie godziny snu na rzecz zdrowego posiłku dla dziecka nie jest tragedią, a wręcz przyjemnością. Okazało się, że uprzedniego faworyta zdeklasowałam zupełnie. Moje klopsy są "najlepsze na świecie", oczywiście zdaję sobie sprawę, że mówiąc to niejadek podlizuje się. Jednak to nieważne, jest mi i tak miło bo talerz zostawia pusty.
Do przygotowania klopsów potzrebuję:
1/2 kg mięsa mielonego (wybieram wieprzowo-wołowe, dobrej jakości)
1 ciemna bułka z ziarnami
3 łyżki siemienia lnianego
1 mała cebulka
1 jajko
1 łyżka świeżego cząbru
sól
czarny pieprz
oliwa z oliwek
Najpierw moczę bułkę w wodzie, a gdy zmięknie odciskam ją dokładnie. Dzięki niej klopsy są wilgotne w środku. Dodaje mięso, drobno posiekaną cebulkę, pocięte listki cząbru, siemię lniane, jajko, trochę soli i pieprzu, a potem dokładnie wyrabiam ręką. W międzyczasie ustawiam piekarnik na 200 stopni z termoobiegiem i smaruję gliniane naczynie (a w zasadzie to dwa) do zapiekanek oliwą z oliwek. Tłustymi rączkami łatwiej się ugniata zawartość miski. Kiedy wszystkie składniki są dokładnie połączone, robię kulki o średnicy ok. 4cm i układam w formach. Piekę, aż mięso z wierzchu będzie ciemno brązowe, jak na zdjęciu poniżej.
czwartek, 15 października 2015
Gwiezdna tarta z musem czekoladowym
Wielki fan Star Wars miał imieniny. Nie było imprezy. Tylko książka o odpowiedniej tematyce i coś na słodko. Wymyśliłam sobie tarte z musem czekoladowym, która miała wyglądać kosmicznie - jak asteroida. Kilka tygodni temu zamówiłam sylikonowe foremki Sokoła Milenium. Zrobiłam więc pralinki w tym kształcie. Do przygotowania czekoladek potrzebowałam:
białą czekoladę
gorzką czekoladę 70% kakao
dżem malinowy bez pestek (domowa robota)
Czekoladą roztopioną w kąpieli wodnej wypełniłam ścianki foremki zostawiając pusty środek. Wstawiłam do zamrażalnika na jakieś 10 minut. Wyjęłam, nałożyłam dżemu malinowego i oblałam czekoladą. Włożyłam do lodówki żeby pralinki dobrze zastygły.
Zamiast trzymać się przepisu, który znalazłam na spód do tarty zaczęłam kombinować. Wszystko by się dobrze skończyło, gdym użyła jak pierwotnie zakładałam - tortownicy sylikonowej, a nie ceramicznego naczynia do tarty. Wymyśliłam sobie, że zamiast mąki pszennej upiekę ciasto z mąki z orzechów ziemnych. Ciasto wyszło smaczne, tylko przywarło do formy i mimo że była mocno natłuszczona ciężko było je wyciągnąć. Swoją drogą trochę je przypiekłam. Do przygotowania orzechowego spodu potrzeba:
200g mąki z orzechów ziemnych
100g masła
1 jajko
1/2 szklanki cukru
szczypta soli
Wszystko trzeba wyrobić na gładką masę, uformować kulkę i włożyć do zamrażalnika na ok. godzinę. Po wyjęciu przełożyć do foremki sylikonowej i piec przez 30 min w temperaturze 220 stopni Celsjusza. Ciasto oczywiście trzeba tak uformować, żeby miało wyższe brzegi, a spód nakłuć widelcem.
Mus jest bardzo prosty w przygotowaniu. Potrzeba cztery składniki i trochę cierpliwości.
200ml śmietanki 30%
1 tabliczka gorzkiej czekolady
pół szklanki cukru pudru
szczypta soli
Śmietanę ze szczyptą soli ubijamy na sztywno dodając stopniowo cukier. Potem dodajemy roztopioną w kąpieli wodnej czekoladę, oczywiście nieco przestudzoną. Na zimny, orzechowy spód wykładamy mus i wstawiamy ciasto na całą noc do lodówki. Przed podaniem układamy na nim Sokoła Milenium i borówki amerykańskie.
Myślę, że powtórzę ten wypiek, ale wprowadzę kilka drobnych zmian. Przede wszystkim zastosuję foremkę sylikonową i pomyślę o dodaniu jakiś potworów, które będą się ukrywały pod musem.
białą czekoladę
gorzką czekoladę 70% kakao
dżem malinowy bez pestek (domowa robota)
Czekoladą roztopioną w kąpieli wodnej wypełniłam ścianki foremki zostawiając pusty środek. Wstawiłam do zamrażalnika na jakieś 10 minut. Wyjęłam, nałożyłam dżemu malinowego i oblałam czekoladą. Włożyłam do lodówki żeby pralinki dobrze zastygły.
Zamiast trzymać się przepisu, który znalazłam na spód do tarty zaczęłam kombinować. Wszystko by się dobrze skończyło, gdym użyła jak pierwotnie zakładałam - tortownicy sylikonowej, a nie ceramicznego naczynia do tarty. Wymyśliłam sobie, że zamiast mąki pszennej upiekę ciasto z mąki z orzechów ziemnych. Ciasto wyszło smaczne, tylko przywarło do formy i mimo że była mocno natłuszczona ciężko było je wyciągnąć. Swoją drogą trochę je przypiekłam. Do przygotowania orzechowego spodu potrzeba:
200g mąki z orzechów ziemnych
100g masła
1 jajko
1/2 szklanki cukru
szczypta soli
Wszystko trzeba wyrobić na gładką masę, uformować kulkę i włożyć do zamrażalnika na ok. godzinę. Po wyjęciu przełożyć do foremki sylikonowej i piec przez 30 min w temperaturze 220 stopni Celsjusza. Ciasto oczywiście trzeba tak uformować, żeby miało wyższe brzegi, a spód nakłuć widelcem.
Mus jest bardzo prosty w przygotowaniu. Potrzeba cztery składniki i trochę cierpliwości.
200ml śmietanki 30%
1 tabliczka gorzkiej czekolady
pół szklanki cukru pudru
szczypta soli
Śmietanę ze szczyptą soli ubijamy na sztywno dodając stopniowo cukier. Potem dodajemy roztopioną w kąpieli wodnej czekoladę, oczywiście nieco przestudzoną. Na zimny, orzechowy spód wykładamy mus i wstawiamy ciasto na całą noc do lodówki. Przed podaniem układamy na nim Sokoła Milenium i borówki amerykańskie.
Myślę, że powtórzę ten wypiek, ale wprowadzę kilka drobnych zmian. Przede wszystkim zastosuję foremkę sylikonową i pomyślę o dodaniu jakiś potworów, które będą się ukrywały pod musem.
poniedziałek, 5 października 2015
Sałatka z wędzonej makreli i pęczaku
Wychodzę z założenia, że wszystkie udane sałatki składają się z czterech podstawowych składników, plus lepiszcze i przyprawy. Kilka dni temu rozmyślałam na sałatką na bazie pęczaku. Jakimś cudem ma całkiem duży zapas tej kaszy, a chciałabym zrobić trochę miejsca w szufladzie z, żeby móc tam wepchnąć coś innego. Drugie założenie było takie, że musi być jarska. Knułam i kombinowałam, aż w końcu mnie oświeciło. Wędzona makrela! Ile można jeść tuńczyki z puszki albo łososie, czas na odmianę. Zostały jeszcze przynajmniej dwa składniki... W rezultacie zamknęłam się w czterech, czyli tak jak to zwykle robię, a użyłam:
1 1/2 szklanki pęczaku
3 cebulki dymki
4 ogórki kiszone
500 g makreli wędzonej
majonez
sól
czarny pieprz
gorczyca
Pęczak ugotowałam na sypko i wystudziła, dodałam do niego dokładnie obraną makrele i posiekaną drobno cebulkę, wymieszałam z majonezem. Długo zastanawiałam się nad czwartym składnikiem. W końcu stanęło na ogórku kiszonym, pokrojonym w drobną kostkę. Trochę posoliłam i popieprzyłam, a na wierzchu wysypałam ziarna gorczycy. Mąż uznał, że ogórka było za dużo. Lecz tej krytyki nie traktuje zbyt poważnie, dla kogoś kto nie uznaje ogórków w ogóle, to w każda ilość to zbyt wiele. Grunt to rozsądne podejście.
1 1/2 szklanki pęczaku
3 cebulki dymki
4 ogórki kiszone
500 g makreli wędzonej
majonez
sól
czarny pieprz
gorczyca
Pęczak ugotowałam na sypko i wystudziła, dodałam do niego dokładnie obraną makrele i posiekaną drobno cebulkę, wymieszałam z majonezem. Długo zastanawiałam się nad czwartym składnikiem. W końcu stanęło na ogórku kiszonym, pokrojonym w drobną kostkę. Trochę posoliłam i popieprzyłam, a na wierzchu wysypałam ziarna gorczycy. Mąż uznał, że ogórka było za dużo. Lecz tej krytyki nie traktuje zbyt poważnie, dla kogoś kto nie uznaje ogórków w ogóle, to w każda ilość to zbyt wiele. Grunt to rozsądne podejście.
niedziela, 27 września 2015
Makaron w ziołach (nie znam, nie wiem, nie umiem)
Nie znam się na włoskiej kuchni. Nie wiem czy coś prawdziwie włoskiego kiedykolwiek jadłam. Nie umiem określić co jest właściwe albo nie. Mój mąż za to wielokrotnie podróżował do tego kraju i był w różnych jego częściach. Jego podejście do makaronu jest zupełnie inne niż to jakie ja miałam dotychczas. Myślałam stereotypowo (po naszemu, po polsku): makaron spaghetti z sosem pomidorowym i twardym startym serem, a szczytem było zrobienie wersji z mięsem. O ja biedna! Żyłam w okropnej nieświadomości! Z czasem zaczęłam podchodzić do tematu z coraz większym zainteresowaniem. Oczywiście, odkąd zaczęliśmy jadać razem, ja makaronów już nie przygotowywałam.
Lipiec był w tym roku upalny, mąż wyjechał na kontrakt, a mi się gotować nie chciało. W upały najczęściej nic się nie chce. Głodna byłam jak pierun. Pomyślałam, że to dobra okazja, żeby pod jego nieobecność spróbować... Jak coś nie wyjdzie przynajmniej tylko ja będę o tym wiedzieć i nie będzie wstydu na całą galaktykę. Na balkonie mam ziołowy ogródek. Pozbierałam trochę listków i zabrałam się za przygotowania. Do zmajstrowania mojej pierwszej w życiu autorskiej pasty potrzebowałam:
1 garść ziół: bazylia, oregano. szałwia i mięta
oliwę z oliwek
ząbek czosnku
sól
sok z cytryny
grana padano
pomidorki koktajlowe
250 g makaron
Szałwii i mięty było po trzy listki, większość stanowiły bazylia i oregano. Zioła posiekałam drobno, dodałam wyciśnięty ząbek czosnku, szczyptę soli i zalałam oliwą, tak żeby posiekane listki były przykryte. Makaron odcedziłam, wlałam do niego zioła i wrzuciłam pomidorki pokrojone na połówki. Porcję makaronu z ziołami przełożyłam na talerz, skropiłam kilkoma kroplami soku z cytryny i posypałam startym serem.
Pasta była lekka, szybka w przygotowani i bardzo smaczna. Niejadek również w niej zagustował, tyle że bez sera i pomidorów. Zaserwowałam mężowi i teraz dosyć regularnie przygotowuję to danie. Podoba mi się moja zmiana podejścia do makaronu. Nie wiem na ile to włoskie, za to na pewno smaczne.
Lipiec był w tym roku upalny, mąż wyjechał na kontrakt, a mi się gotować nie chciało. W upały najczęściej nic się nie chce. Głodna byłam jak pierun. Pomyślałam, że to dobra okazja, żeby pod jego nieobecność spróbować... Jak coś nie wyjdzie przynajmniej tylko ja będę o tym wiedzieć i nie będzie wstydu na całą galaktykę. Na balkonie mam ziołowy ogródek. Pozbierałam trochę listków i zabrałam się za przygotowania. Do zmajstrowania mojej pierwszej w życiu autorskiej pasty potrzebowałam:
1 garść ziół: bazylia, oregano. szałwia i mięta
oliwę z oliwek
ząbek czosnku
sól
sok z cytryny
grana padano
pomidorki koktajlowe
250 g makaron
Szałwii i mięty było po trzy listki, większość stanowiły bazylia i oregano. Zioła posiekałam drobno, dodałam wyciśnięty ząbek czosnku, szczyptę soli i zalałam oliwą, tak żeby posiekane listki były przykryte. Makaron odcedziłam, wlałam do niego zioła i wrzuciłam pomidorki pokrojone na połówki. Porcję makaronu z ziołami przełożyłam na talerz, skropiłam kilkoma kroplami soku z cytryny i posypałam startym serem.
Pasta była lekka, szybka w przygotowani i bardzo smaczna. Niejadek również w niej zagustował, tyle że bez sera i pomidorów. Zaserwowałam mężowi i teraz dosyć regularnie przygotowuję to danie. Podoba mi się moja zmiana podejścia do makaronu. Nie wiem na ile to włoskie, za to na pewno smaczne.
wtorek, 22 września 2015
Naleśniki pszenno-gryczane ze szpinakiem i serem kozim
Na szczęście wszystko kiedyś ulega zmianie. Zamiłowanie mojego niejadka do "niepróbowania" też. W czasie pobytu na Węgrzech wziął na ząb kawałek mięsa z gulaszu, co uważam za jedno z najważniejszych wydarzeń kulinarnych sierpnia. Wielokrotnie pisałam już o tym, że sosy to najstraszniejsza możliwa rzecz jaka może znaleźć się na jego talerzu. Zaczęłam więc powoli wypuszczać się na szerokie wody bezkresnego oceanu kulinarnych eksperymentów. Oczywiście bardzo powoli. Na razie podniosłam kotwicę i wypływam z portu.
Moje kochane dziecko zawsze jadało naleśniki, jednak jeśli wyczuło smak innej mąki niż pszenna to było już po obiedzie. Postanowiłam zaryzykować i przygotowałam naleśniki z mieszanki mąki pszennej i gryczanej, ze zdecydowaną przewagą tej drugiej. Zużyłam:
2 szklanki mąki gryczanej
1 szklanka mąki pszennej
3 jajka
mleko
szczypta soli
olej rzepakowy
Oczywiście nie wiem ile wlałam mleka, praktycznie nigdy nie pamiętam ile płynów wlewam do ciasta. Wszystkie składniki wymieszałam i usmażyłam naleśniki bez większej filozofii. Po wakacjach na Węgrzech niejadkowi pozostała słabość do dżemów. Codziennie w restauracji hotelowej zjadał co najmniej jedną kanapkę posmarowaną jakimś smakiem owocowym. Przetestował wszystkie dostępne, co było olbrzymim zaskoczeniem. Dlatego naleśniki na obiad były idealnie asekuracyjnym daniem. Dzięki dżemowi wyjście z portu było zagwarantowane. Chodziło o spróbowanie czegoś nowego. Na jego chęć skosztowania zielonej brei nawet nie liczyłam, ale ją przygotowałam i nawet podjęłam próbę, która oczywiście zakończyła się fiaskiem. Szpinak do naleśników przygotowałam korzystając z następujących składników:
1 paczka świeżych liści szpinaku
1 opakowanie twarożku koziego
3 ząbki czosnku
czarny pieprz
sól
Listki wrzuciłam na gorącą wodę, która wesoło bulgotała na dużej patelni. Dodałam pokrojony w plasterki czosnek i posypałam solą. Kiedy woda się zredukowała dodałam serek. Na zielonej brei robiły się piękne pęcherzyki, które pękając radośnie zachlapywały mi kuchenkę. Po 2-3 minutach przestawiłam patelnię na deskę posypałam pieprzem i zabrałam się za rolowanie.
Usłyszałam, że robię najlepsze naleśniki na świecie. Nawet chętnie by zjadł te zielone, ale tylko pod jednym warunkiem, że w środku będzie dżem z kiwi.
Moje kochane dziecko zawsze jadało naleśniki, jednak jeśli wyczuło smak innej mąki niż pszenna to było już po obiedzie. Postanowiłam zaryzykować i przygotowałam naleśniki z mieszanki mąki pszennej i gryczanej, ze zdecydowaną przewagą tej drugiej. Zużyłam:
2 szklanki mąki gryczanej
1 szklanka mąki pszennej
3 jajka
mleko
szczypta soli
olej rzepakowy
Oczywiście nie wiem ile wlałam mleka, praktycznie nigdy nie pamiętam ile płynów wlewam do ciasta. Wszystkie składniki wymieszałam i usmażyłam naleśniki bez większej filozofii. Po wakacjach na Węgrzech niejadkowi pozostała słabość do dżemów. Codziennie w restauracji hotelowej zjadał co najmniej jedną kanapkę posmarowaną jakimś smakiem owocowym. Przetestował wszystkie dostępne, co było olbrzymim zaskoczeniem. Dlatego naleśniki na obiad były idealnie asekuracyjnym daniem. Dzięki dżemowi wyjście z portu było zagwarantowane. Chodziło o spróbowanie czegoś nowego. Na jego chęć skosztowania zielonej brei nawet nie liczyłam, ale ją przygotowałam i nawet podjęłam próbę, która oczywiście zakończyła się fiaskiem. Szpinak do naleśników przygotowałam korzystając z następujących składników:
1 paczka świeżych liści szpinaku
1 opakowanie twarożku koziego
3 ząbki czosnku
czarny pieprz
sól
Listki wrzuciłam na gorącą wodę, która wesoło bulgotała na dużej patelni. Dodałam pokrojony w plasterki czosnek i posypałam solą. Kiedy woda się zredukowała dodałam serek. Na zielonej brei robiły się piękne pęcherzyki, które pękając radośnie zachlapywały mi kuchenkę. Po 2-3 minutach przestawiłam patelnię na deskę posypałam pieprzem i zabrałam się za rolowanie.
Usłyszałam, że robię najlepsze naleśniki na świecie. Nawet chętnie by zjadł te zielone, ale tylko pod jednym warunkiem, że w środku będzie dżem z kiwi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)