Jestem potwornym zmarzluchem. Pamiętam gorsze mrozy, które lepiej znosiłam. Niestety przez ostatnie tygodnie chyba nieco się rozwydrzyłam i dwa na minusie to dla mnie zdecydowanie za niska temperatura. Postanowiłam przynajmniej poprawić sobie humor, gorącą i sycącą zupą. Nie główkowałam długo. Pomysł miałam gotowy. Ostatnio w restauracji jadłam zupę meksykańską, która bardzo mi smakowała. Podobał mi się też pomysł z mięsem mielonym pływającym na łyżce. Jedyne co mi się nie podobało, to to, że zupa była rzadka. Konsystencja rosołu nie bardzo mi odpowiadała. Wyskoczyłam na ekspresowe zakupy do biedronki, które okazały się długie jak kolejka na trzydzieści osób. Część składników miałam w zamrażalniku. W lecie dostałam zieloną fasolkę szparagową w nadmiarze i kukurydzy gotowanej też mi kiedyś trochę został. Wymarzłam się jak diabli na dziesięciominutowym spacerze. Wpadłam więc do kuchni i zabrałam się od razu za gotowanie. Do przygotowania mojej zupy potrzebowałam: 500g mięsa mielonego 1 dużą cebulę 3 puszki pomidorów kawałek papryki 1 garść kukurydzy 2 garści zielonej fasolki szparagowej 1 puszkę czerwonej fasoli 2 papryczki chili 1/2 awokado sok z limonki olej sól czarny pieprz słodka papryka w proszku ostra papryka w proszku nachos serowe Zaczęłam od wysmażenia mięsa na małej ilości oleju. W międzyczasie zmiksowałam dokładnie zawartość trzech puszek pomidorów w dużym garnku. Czerwoną fasolę wypłukałam pod bieżącą wodą i wrzuciłam do garnka, tak samo jak kukurydzę, fasolę szparagową, całe papryczki chilli i paprykę pokrojoną w kostkę. Temperatura w garnku powoli zaczęła się podnosić, a ja dodałam zarumienione mięso. Na tej samej patelni przeszkliłam cebulę pokrojoną w drobną kostkę i połączyłam z resztą. Pół obranego awokado starłam na drobnych oczkach prosto do bulgoczącej zupy. Kiedy fasolka szparagowa zmiękłą, użyłam soku z limonki i przypraw. Gorącą zupę podawałam z pokruszonymi serowymi nachos. Na dworze było minus dwanaście stopni, nie pamiętam kiedy ostre jedzenie cieszyło mnie tak bardzo.
Ostatnio pisałam o tarcie, nie wspomniałam niestety o sałatce, którą do niej przygotowałam. W tarcie nie było, żadnego wyrazistego smaku, prócz czosnku. Potrzebowałam czegoś co mogłoby skontrastować ser na kruchym cieście. Przygotowałam szybką i prostą sałatkę na bazie rukoli. Jedynym czasochłonnym elementem w jej przygotowaniu może być papryka. Tak poza tym jest ona ekspresowa. Paprykę należ obedrzeć ze skóry. W tym celu trzeba ją opiec. W lecie przygotowałam sobie dwa słoiki takiej papryki do sałatek, pociętej w kwadraciki.Wystarczyło, że ją wyjęłam ze słoika. Do przygotowania szybkiej sałatki potrzeba: rukolę kilka suszonych pomidorów pół kostki fety paprykę oskórowaną
Rukolę umyła i osuszyłam. Pomidory suszone pocięłam w kwadraciki i wrzuciłam na rozgrzaną patelnie bez dodawania oleju. W końcu wyjęłam je z tłustej zalewy. Fetę pokroiłam w małe kosteczki, zalałam trzema łyżkami oleju z pomidorów i zostawiłam tak na chwilę. Wszystko wrzuciłam do dużej miski. Nie przyprawiałam już niczego, bo olej z pomidorów był wystarczająco ziołowy.
Któregoś jesiennego wieczoru dostałam książkę Kuchnia niderlandzka. Prezent bardzo mnie ucieszył. Problem polegał jedynie na języku (jest ona po niderlandzku). Trochę mnie to przestraszyło, ale od czego mamy tłumacz wujka Google. Kiedy przeglądałam ją po raz pierwszy w oko wpadł mi jeden recept. Tarta serowa. Wyglądała na prostą. Kiedy zebrałam się na odwagę, żeby ją upiec pojawiły się duży problemy. Przetłumaczyłam listę składników i okazało się, że potrzebuję świeżą trybulę i świeży estragon. Doczytałam, że trybula jest bardzo popularna w owej kuchni. Miałam nadzieję, że dostanę chociaż suszoną. Odwiedziłam kilka sklepów, których asortyment powinien powalić mnie na kolana. Miałam niestety pecha.W sklepach nie było nawet estragonu suszonego, a co dopiero świeżęgo. Załamałam ręce i postanowiłam zrobić to po swojemu. Prócz tarty z resztek, którą robiłam pod okiem znawcy gatunku, to miała być moja pierwsza prawdziwa tarta.Wymyśliłam, że potrzebuję:
400 g serka naturalnego typu grani pęczek koperku 3 jajka 3 ząbki czosnku sól czarny pieprz
Koperek posiekałam, wszystko wymieszałam i zabrałam się za robienie ciasta. W całej euforii zapomniałam o kupieniu butelki białego wina. Według przepisu z książki niderlandzkiej było ono potrzebne.Trudno. Stwierdziłam, że coś wymyślę. Ukroiłam 100 g masła i zabrałam się za robienie kruchego ciasta. Nie mam w tym wprawy więc oparłam się na pierwszym lepszy przepisie z książki o ciastach słonych i słodkich. Wszystko czego potrzebowałam znalazłam w domy, a było to: 100g masła 200g mąki pszennej 1 jajko odrobina wody sól
Wyrobione ciasto ułożyłam w formie ceramicznej i wstawiłam do piekarnika rozgrzanego, do 180°C na jakieś 15 minut. Kiedy ciasto było złote wylałam na nie ser z jajkami. Zapiekało się chyba jakieś pół godziny, nie zwróciłam uwagi na zegarek. Wyjęłam ją z piekarnika jak góra była ładnie zarumieniona.
Już od dawna zmagam się dwa razy w tygodniu z tym samym problemem. Co zrobić z gotowanym mięsem z zupy. Najczęściej jest to kurczak. Ostatnio przerobiłam mięso na farsz do pierogów, który okazał się być nie tym rusem. Dlatego wczoraj mimo oporów, postanowiłam zrobić znowu placuszki albo jak kto woli kotleciki. W szafce znalazłam tylko płatki owsiane i żadnych otrębów. Nie miałam ochoty na dodatki marynowane ze słoików i uznałam, że zrobię to inaczej niż zwykle. Potrzebowałam:
1 ugotowanego udka z kurczaka ok. szklankę płatków owsianych kilka łyżek sezamu 1 papryczkę chilli 1 dużą, ugotowaną marchewkę 10 cm surowego pora 2 jajka kilka łyżek bułki tartej łyżeczkę soku z cytryny curry sól czarny pieprz Obrałam kości z mięsa i pokroiłam je drobno. Podobnie jak marchewkę. Płatki owsiane zalałam wrzątkiem, pozwoliłam im porządnie nasiąknąć i dosypałam do nich sezam. Pora pocięłam bardzo drobno. Najwięcej zabawy było z papryczką. Żeby palce nie piekły trzeba wetrzeć w nie sporo oleju. Raz już wtarłam byle jak, a potem cierpiałam. Więcej nie mam zamiaru tego powtarzać. Chilli pokroiłam jak pora. Wszystko wymieszałam dokładnie, formowałam placuszki i smażyłam je na oleju słonecznikowym, który zmienił kolor na niewiarygodny żółty.
Gdyby nie urlop i butelka syropu klonowego, który dostałam od matki, nie zrobiłabym pancakes. Cały czas zastanawiam się czy są to placki, czy naleśniki i nie jestem w stanie do końca odpowiedzieć sobie na to pytanie. Nie miałam pomysłu co zrobić z syropem i tak wyszło. Szczytem mojej porannej aktywności jest zrobienie kanapek, dopiero po drugiej kawie się budzę. Nie musi być z kofeiną. Może być zbożowe placebo, byle byłoby ciepłe i z mlekiem. Zmusiłam się do podniesienia głowy z poduszki, zawlekłam się do kuchni, wypiłam pierwszy kubek i zorientowałam się, że w lodówce nie mam maślanki. Wieczorem, dnia poprzedniego zrobiłam małe recherche i na bazie kilku propozycji przygotowałam sobie przepis. Sytuacja beznadziejna, na dworze zimno, a ja nawet jeszcze nie zdążyłam dowlec się w stronę prysznica, a tu do sklepu trzeba iść. Byłam bliska kapitulacji. Na szczęście wystarczyło mi samozaparcia, ubrałam coś na grzbiet i udałam się w długą, dwuminutową wyprawę po maślankę. Udało się! Chłodne powietrze trochę mnie obudziło i drugą kawę wypiłam dopiero po zmiksowaniu ciasta. Do jego przygotowania potrzebowałam: 200 g mąki 1 jajko 250 ml maślanki 3 łyżki cukru pudru 1/2 paczki proszku do pieczenia 1 łyżkę sody Ciasto wyszło gęste, chyba nawet za gęste. No, cóż pierwsza próba. Smażyłam je z dwóch stron, ładnie rosły i były całkiem smaczne. Jednego prawie spaliłam. Trochę się zagapiłam. Polewałam, ciepłe syropem i nakarmiłam wszystkich, którzy tego ranka byli na śniadaniu. Niejadek, oczywiście odmówił: "Nie podobają mi się takie naleśniki, nie są płaskie, ja wolę płaskie z cukrem pudrem". Podmiana na takiego z cukrem nie poskutkowała i skończyło się na bułce słodkiej, którą profilaktycznie kupiłam w trakcie wycieczki do sklepu. Jak słodkie śniadanie to dla wszystkich.
Ostatnio zrobiłam coś nowego. Gotowałam dla przeszło dwudziestu osób. Nie żaden obiad, ale na spotkanie towarzyskie w ramach urodzin. Takie tam przekąski, wszystko w mini wersjach do rączki, na jeden dwa kęsy góra. Pierwsza wersja wydarzeń zakładała, że wszyscy będą siedzieć przy stole, jednak okazało się, że jest za mały stół i że brakuje krzeseł. Więc padło na bufet szwedzki.Alkohole i kieliszki ustawiłam na kredensie, a jedzenie, talerze i sztućce na rozłożonym stole. Na wieczorne menu składały się trzy sałatki, z czego dwie moje, jedną, bardzo smaczną zrobiła mama jubilata, dwa rodzaje mini tart, o których pisałam w poście Malutkie cudeńka, jajka z majonezem (musi być przecież tradycyjnie, do zakanszania), dwa rodzaje kanapek (z mięsem i bez mięsa), nachos z dipami (dipy przygotowałam sama) i pieczarki zapiekane, które wrzuciłam do piekarnika jak goście byli już w humorach. Oczywiście były jeszcze marynowane cebulki i oliwki do podgryzania. Jak się okazało tarty z tapenadą świetnie komponują się z czerwonym winem i znalazły oddanych amatorów, którzy zlokalizowali i zagarnęli cały ich zapas dla siebie. W tym poście jednak nie rozchodzi się o dania z powyższego wieczoru. Chodzi o to co z niego zostało. A zostało całkiem sporo. W swoim pragmatyzmie zrobiłam większe zakup, żeby mieć ewentualnie coś w zapasie. Skończyło się na trzech obiadach i kilku śniadaniach, o kolacjach nie wspomnę. Najlepszy daniem jakie przygotowałam z resztek była tarta. W lodówce było wszystko oprócz puszki tuńczyka, którą wystarczyło kupić w biedronce za rogiem. Kluczowym problemem lodówki po imprezie były jajka. Ugotowałam ich za dużo, goście mieli ciekawsze przekąski, niż jajka z majonezem, więc przeszło dziesięć ugotowanych i obranych zostało w lodówce. Co może pasować do jajek? Oczywiście rybą, więc trafiło na tuńczyka. Łososiem się ostatnio strułam i teraz jest passe. Do przygotowania po imprezowej tart z resztek wykorzystałam: 1 opakowanie ciasta francuskiego 1 puszkę rozdrobnionego tuńczyka w wodzie pomidorki koktailowe kawałek papryki cebulki marynowane kapary dip pomidorowy (łagodny) dwa surowe jajka odrobinę mleka świeży posiekany koper mozzarella do zapiekania Ciasto należy rozłożyć w formie i po nakłuwać widelcem. Na nim w rozetę ułożyć ćwiartki jajek , połówki pomidorków, pokrojoną w kostkę paprykę, cebulkę i kapary. Zalewajkę robimy z mieszaniny dipu, osączonego tuńczyka, mleka i surowych jajek, nawet nie specjalnie trzeba przyprawiać. Posypujemy tartym serem, a na wierzch kładziemy paski ciast. Do pieca na czterdzieści minut w temperaturze ok.180°C. Po wyjęci z piekarnika i nałożeniu na talerz koniecznie trzeba posypać świeżym, drobno posiekanym koprem. I już, gotowe.