Zdecydowanie brakuje mi czasu na cokolwiek, a najbardziej brakuje mi dyscypliny, którą sobie sama wprowadzałam i bezwzględnie jej przestrzegałam. Post o papryczkach przygotowałam w wakacje, przy okazji przyjęcia o tematyce magiczno strasznej i obiecałam sobie, że opublikuję go tydzień przed Helloween, oczywiście nic z tego. Cały dzień spędziłam dzisiaj w kuchni i dopiero usiadłam na chwilę. Dlatego przy okazji przedstawiam, przepis nieco czasochłonny, ale efektowny: papryczkowe mumie. Do ich przygotowania potrzeba: 1 kostkę fety 150g papryczek Padrón chilli 2 ząbki czosnku ciasto francuskie pół szklanki jogurtu greckiego kilka czarnych oliwek sól czarny pieprz
Fetę zmieszałam z jogurtem i czosnkiem, doprawiłam solą i pieprzem. Jogurt jest ważny chodzi o to, żeby feta był rzadsza i łatwo faszerowało się nią niczego nieświadome papryczki. Papryczki umyłam, pokroiłam na połówki, dbając aby każda cząstka miała ogonek i oczyściłam z nasion. Pozawijałam w paski ciasta francuskiego i powtykałam oczy z kawałków czarnych oliwek. Piekłam w 180 stopniach Celsjusza do chwili gdy ciasto było złote. W wakacje zniknęły ekspresem, dzisiaj natomiast postanowiłam z nich z rezygnować. Były w zeszłym roku, nie wypada powielać menu. Trzeba gości czymś nowym zaskoczyć.
Ostatnio zaskakująco często odwiedzają nas moi rodzice. Przywożą ze sobą najróżniejsze rzeczy. Nie są to słoiki, bo dokarmiać nas nie muszą, w końcu jestem gotująca. Jak poszłam na studia to potrafiłam zrobić mizerię, ugotować makaron, zabełtać sos z torebki i posadzić jajka. Od tamtej pory moje umiejętności zdecydowanie wzrosły. Dlatego dostaję często warzywa i owoce. A to dwie wielkie dynie przywiozą, a to wielokilogramowego kabaczka, albo jak ostatnio piękne pigwy, na które nie mam jeszcze pomysłu. W związku z ich przyjazdem chciałam zrobić coś do kawy. Wybraliśmy się jednak niespodziewanie na szybkie zakupy do szwedzkiego supermarketu meblowego. Przeszło mi przez myśl, żeby zaopatrzyć się tam w torcik migdałowy. Pomyślałam jednak, że do powrotu do domu zostanie z niego zupa i łatwiej będzie kupić śliwki węgierki i upiec ciasto drożdżowe. Przecież wszystko miałam, zostało tylko brać się za pieczenie, a potrzebowałam: 1/2 kg śliwek 1/2 kg mąki pszennej 1 opakowanie suchych drożdży 1 łyżka miękkiego masła 70 g cukru 2/3 szklanki mleka szczypta soli
Wszystkie składniki zmieszałam ze sobą, oczywiście oprócz śliwek, które porządnie umyłam rozkroiłam na pół i usunęłam z nich pestki. Wyrobione ciasto odstawiłam na kaloryfer w misce przykrytej czystą ścierką.W międzyczasie zrobiłam kruszonkę. Lubię mieszać dłońmi masło z tymi sypkimi składnikami, tak powoli całość zmienia strukturę i jest przyjemna w dotyku. Do przygotowania kruszonki potrzeba: 100 g masła 100 g mąki 100 g cukru Wyrośnięte ciasto wyłożyłam równomiernie na blachę uprzednio wysmarowaną masłem i obsypaną mąką. Powciskałam w nie śliwki i obsypałam kruszonką. Pozwoliłam mu jeszcze przez 10 minut rosnąć, a następnie wstawiłam do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni Celsjusza. Wyjęłam gdy kruszonka zrobiła się złota.
Komponując menu na ostatnie przyjecie odgrzebałam książkę z przepisami na quiche. Ma ona nietypowy format i kształt, z tego powodu jest zagrzebana gdzieś pod innymi i nigdy z nią nie eksperymentowałam. Uznałam, że warto spróbować. Wybrałam dwa przepisy, zrobiłam listę zakupów i upewniłam się dwa razy na jakim cieście mają być. Odpowiedź brzmiała - kruchym. Dzień przed imprezą przygotowałam dwie kulki ciasta, zawinęłam w folie spożywczą i ukryłam w lodówce. Na cztery godziny przed przyjściem gości otworzyłam książkę i okazało się, że piecze się je do góry nogami, znaczy farszem do dołu. Spanikowałam. Zaczęłam sobie wyrzucać, że wcześniej nie doczytałam, i że odstawiam fuszerkę. Byłam pewna, że zaliczę wpadkę i jeszcze zasmrodzę mieszkanie spalenizną, znając moje zezowate szczęście. Musiałam jednak znaleźć jakieś wyjście sytuacji. Coś trzeba było upiec. Rzuciłam spojrzenie na kuchnie, pogrzebałam w szafkach i dałam nura do lodówki. Znikąd pojawił się pomysł. Tarta na kruchym cieście z gruszką, gorgonzolą i orzechami włoskimi. Ciasto kruche miałam gotowe. Do jego przygotowania, a upiekłam naprawdę duża blachę tarty, potrzeba: 450 g mąki pszennej 1 łyżeczkę soli 250g masła 4 łyżki zimnej wody odrobina soku z cytryny Mąkę, sól i pokrojone chłodne masło potraktowałam początkowo mikserem, dodałam trochę soku z cytryny i wodę. Zagniotłam ręcznie, kiedy było idealnie gładkie zawinęłam w folię spożywczą i schowałam na całą noc do lodówki. Po wyjęciu rozwałkowałam ciasto na obsypanej mąką stolnicy. Wałek tez solidnie oprószyłam, żeby ciasto się nie lepiło. Blachę wysmarowałam masłem i obsypałam mąką, Wyłożyłam na nią ciasto pilnując żeby brzegi były wyżej. Ciasto trzeba podpiec w 180 stopniach Celsjusza przez około 5 minut. Najlepiej jest to zrobić przyciskając środek specjalnym ciężarkiem albo wyłożyć górę folią aluminiową i wysypać na nią suchą fasolę. Bez tego jednak tarta też się uda. Po wyjęciu jej z piekarnika przyszedł czas na farsz.
4 jajka 6 łyżek śmietanki 30% 4 gruszki orzechy włoskie gorgonzola Na nieco przestudzonym cieście ułożyłam cieniutkie plasterki gruszki bez gniazd nasiennych, pokruszoną gorgonzolę i obsypałam posiekanymi orzechami włoskimi. Na koniec zalałam wszystko czterema jajkami rozbełtanymi z sześcioma łyżkami śmietany trzydziestki. Wstawiłam do piekarnika o tej samej temperaturze co poprzednio i piekłam aż tarta był rumiana. Awaryjna tarta okazał się hitem, w mgnieniu oka zniknęła, nic nie zostało na śniadanie ku rozpaczy mojego męża.
Wiosną tego roku
dostaliśmy od przyjaciół z okazji rocznicy ślubu książkę o
jedzeniu, ale jakim jedzeniu. O jedzeniu w Jerozolimie. Oswajałam się z nią dość długo. Kilka tygodni temu zamiast na półce zaczęła mieszkać na stole, razem z kilkoma innymi książkami pełnymi przepysznych receptur. Przygotowywaliśmy się do przyjęcia, a doskwierał nam kompletny brak pomysłów. Wertowaliśmy wszystko, także Jerozolimę autorstwa Yotam Ottolenghi i Sami Tamimi. Bardzo podoba mi się sposób w jaki została poprowadzona narracja. Jest to książka, którą się czyta, a nie tylko bierze z niej przepisy. Poza wszelką dyskusją pozostaje również sposób wydania. Od początku do końca przemyślany w najdrobniejszych szczegółach, czcionka, światło na stronie, elementy ozdobne, wszystko do siebie pasuje. I jeszcze te cudowne fotografie. Jerozolima absolutnie mnie zachwyciła, a mojego męża jeszcze bardziej. Kiedy ją przeglądał prawie przy każdym przepisie mówił "musisz mi to ugotować". Nie oponowałam. Jednym z ciekawszych doświadczeń kulinarnych było dla mnie przygotowanie Labneh. W książce mówią o nim jogurt odciśnięty z wody, dla mnie to twarożek. Prócz jadalnych składników do "wyprodukowania" go potrzeba głębokiej miski, czegoś poziomego, ściereczki muślinowej i kawałka sznurka. Ściereczki muślinowej nie miałam, ale jako świeżo upieczona mama dysponuję całą furą świeżych, wyprasowanych pieluch tetrowych. Głęboką miskę znalazłam, sznurek czekał w kuchennej szufladzie ze szpargałami, a czymś poziomym została mianowana drewniana szpatułka do mieszani w garnku. Z produktów spożywczych potrzebowałam: 400g jogurtu greckiego 400g jogurtu koziego sól morską Wszystkie składniki należy połączyć ze sobą (sól w ilości jaka nam odpowiada, ja sypie zawsze za mało, bo wszystko jest dla mnie zawsze za słone). Głęboką miskę wykładamy muślinową ściereczką albo jak w moim przypadku pieluchą tetrową, wylewamy na nią jogurty, związujemy sznurkiem i umieszczamy nad miską na czymś poziomym, żeby swobodnie obkopywało w lodówce przez 24 godziny. W między czasie należy sprawdzić, czy nie nazbierało się zbyt wiele płynu i go wylać.
Moje jogurty były na tyle rzadkie, że po jakiś pięciu minutach miałam pół miski zapełnione. Odlałam jej zawartość do słoika. Słony jogurt świetnie smakuje z falafelami. Tobołek zawiązałam na szpatułce i wstawiłam całość do lodówki przekonana, że na drugi dzień pielucha będzie pusta, a tu niespodzianka. Efekt końcowy miał wyraźny smak koziego mleka i bardzo posmakował wszystkim, łącznie z niejadkiem.