Przed wyjazdami wakacyjnymi mam takie urwanie głowy, że nie mam czasu gotować. Obiady jem najczęściej na mieści (jest parę naprawdę fajnych miejsc we Wrocławiu) albo przygotowują coś sprawdzonego, szybkiego i absolutnie nudnego. Z ciekawszych dani, które ostatni zrobiłam były tarty. Wiem, że niedawno już o jednej pisałam, ale w sytuacji kiedy nie ma się czasu są one świetnym rozwiązaniem, szczególnie jeśli używa się gotowego ciasta francuskiego. Wieczorem mieli przyjść znajomi, godzina była niepewna, a stół nie mógł być pusty. Do końca nie wiedziałam ile będzie osób i w ogóle same niewiadome. Tarty są smaczne zarówno na ciepło jak i na zimno i pasują do większości trunków (od herbaty i soku przez piwo, aż do wysokich procentów). Dlatego przygotowałam dwie duże prostokątne, co spotkało się oczywiście z falą protestów współgospodarza (tarta musi być okrągła), ale cóż. Jak mają być goście musi być jakaś awantura, choćby taka tyci tyci. Prócz tart zrobiłam jeszcze sałatę z kurczakiem na ostro, prażonym słonecznikiem w słodko kwaśnym dresingu. Pierwsza tarta była ewidentnie serowa. Do jej przygotowania potrzebowałam: 1 ciasto francuskie 1 opakowanie pomidorków koktajlowych kawałek niebieskiego, twardego sera pleśniowego kawałek brie liście świeżego oregano 3 jajka mleko sól czarny świeżo zmielony pieprz Blachę wyłożyłam papierem, ułożyłam ciasto podciągając brzegi do góry, żeby zalewajka się nie wylała. Pomidorki pokroiłam w ćwiartki, a sery w kostkę. Rozłożyłam równo na cieście, zalałam jakami rozbełtanymi z mlekiem, posypałam solą, czarnym pieprzem i świeżym oregano z uprawy doniczkowej na balkonie.
Z drugą tarta postąpiłam dokładnie tak samo. Różniła się tylko zawartością. Prócz podstawowych składników potrzebowałam do jej przygotowania:
twardą fetę 2 małe cukinie kilka plastrów parzonego boczku tymianek cytrynowy 2 papryczki chilli Cukinię obrałam bo miała twardą skórę, pokroiłam w plastry i równo poukładałam na cieście, a reszta składników wylądowała na niej w artystycznym nieładzie.
Wszystko zniknęło. Goście zjedli na zimno. Chyba smakowało, nikt nie narzekał na bóle brzucha. Przy moim ostatnim zabieganiu i roztargnieniu uważam to za mały sukces. Najbardziej chyba ucieszyło mnie to, że korzystałam z ziół, które sama wyhodowałam, a nie takich zmarnowanych z supermarketu.
Warto być Twoją przyjaciółka w takim razie :)
OdpowiedzUsuńPysznie to wygląda! Pozdrawiam i gratuluje pomysłowości ;-)