Translate

wtorek, 27 sierpnia 2013

Krewetki na słodko i warzywa na ostro

Dlaczego właściwie krewetki, można by powiedzieć. Dlaczego nie! Ale w moim przypadku odpowiedź będzie inna. Dlatego krewetki, bo bambus. Któregoś dnia w jednym z supermarketów spożywczych trafiłam na dni chińskie, czy jakiś inny festiwal z tego gatunku. Zafrapowały mnie pędy bambusa. Były w jakiejś zalewie, tak mi się przynajmniej początkowo wydawało, jak się okazało była to tylko woda i kwasek cytrynowy. Uznałam, że warto by było się z nimi chociaż trochę zakolegować, bo przyjaźń to u mnie rzadki przypadek. Na to pracuje się latami.

Słoik początkowo zerkał nieśmiało na mnie z blatu kuchennego, a jak mnie te spojrzenia zirytowały to zamknęłam go w lodówce. Miałam nadzieję, że jak się ochłodzi to przestanie być napastliwy, a on zaczął mrugać. Trudno, pomyślałam i go otworzyłam. Sytuacja stała się bez wyjścia. Musiałam coś na pędy bambusa wykombinować. Usiadłam na podłodze w kuchni i zaczęłam knuć kontemplując zawartość lodówki.

Był sos sojowy, jakieś warzywa z działki i nie tylko, ale w zasadzie skład lodówki był taki sam jak w mrożonkach typu patelnia chińska. Brakowało czegoś. No tak, krewetki. Wskoczyłam w sandały i szybkim krokiem ruszyłam do ulubionego owada po krewetki koktajlowe i wiórki kokosowe. Pomysł był prosty, ale wymagał dwóch patelni i garnka z ryżem. Z jadalnych rzeczy wykorzystałam:

250g mrożonych krewetek koktajlowych
3 łyżki wiórków kokosowych
3 łyżki miodu lipowego
2 średnie marchewki
1 małego pora
2 papryczki pepperoni
1 garść fasoli szparagowej
1 dużą paprykę
pędy bambusa
sos sojowy
olej ryżowy
kurkumę
pieprz cayenne
imbir
sól



Krewetki rozmroziłam, bo były za zimne, a potem wrzuciłam je na rozgrzany olej. Kiedy się trochę zarumieniły zalałam je około dwoma łyżkami sosu sojowego. Przez pewien czas je mieszałam, a potem dodałam miód. Kiedy zaczęło bulgotać wsypałam wiórki i przez jakiś czas trzymałam całość na ogniu nieustanie mieszając. Warzywa pokrojone w zapałkę i plasterki przełożyłam na drugą patelnię z rozgrzanym olejem i posoliłam. Jak wszystko się zarumieniło to nie żałowałam sosu sojowego i podlałam odrobiną wody. Wtedy do mnie dotarło, że zapomniałam o bambusie. Pół słoika pędów stało się towarzystwem dla mięknących warzyw. Dodałam przyprawy, odrobinę imbiru i po sporej łyżeczce pieprzu cayenne oraz kurkumy. Od czau do czasu podlewałam wszystko wodą, aż warzywa zmiękły. Wtedy dodałam do nich krewetki i zmagania kuchenne się zakończyły. Ryż zdążył się w między czasie ugotować. 
  

sobota, 24 sierpnia 2013

Sałata? Oczywiśćie, poproszę!

Przez wiele lat mój stosunek do sałaty był nijaki. W zasadzie znałam tylko masłową, czasem zdarzało mi się kupić fryzyjską. Jedyne co robiłam z zielonymi listkami to oblewałam je śmietaną i były warzywnym dodatkiem do obiadu albo wciskałam je między dwie kromki chleba jako towarzystwo dla sera i szynki. Sałata przede wszystkim kojarzy mi się jako przysmak mojego nieżyjącego kanarka. Powoli zaczęłam się przekonywać do listków. Pierwsze moje spotkanie z rukolą było z mojej perspektywy niesmaczne. Postanowiłam się jednak nie zrażać. Koncepcji na wykorzystanie sałaty jest cała masa. Ostatnio koleżanka opowiadała, że jej babcia przynosiła świeżą sałatę z ogródka, potem ją myła i wilgotną posypywała cukrem. Sałata na słodko? Chyba trzeba tego spróbować. 

Ja postanowiłam w bardziej konwencjonalny sposób podejść do tematu i zrobić sałatkę. W zasadzie to wyszła ona przez przypadek. Miałam trochę rukoli z botwinką w lodówce, które kupiłam do kanapek z łososiem i uznałam, że przecież jej nie wyrzucę. Do realizacji mojego pomysłu na sałatkę potrzeba:

125 g rukoli
2 łyżki żółtej gorczycy
1 łyżka czarnej gorczycy
1 opakowanie twarożku koziego do smarowania
100 g boczku parzonego 
2 łyżeczki soku z limonki
2 łyżeczki oleju z pestek winogron
2 łyżeczki płynnego miodu

Umytą i osuszoną rukolę przekładam do miski. Twarożek w miarę możliwości kroję w kostkę, świetnie nadaję się taki w prostokątnym opakowaniu, popularnej polskiej firmy i kładę go na sałacie. Gorczycę prażę i posypuję nią zawartość miski. Na tej samej patelni smażę boczek. Kupuję ten w plastrach i kroję go w kwadraciki. Limonkę, olej i miód łączę ze sobą. Usmażony prawie na skwarki boczek przekładam do miski i wszystko polewam słodko-kwaśnym dresingiem.

Kilka dni po pierwszej, wyjątkowo udanej próbie (przynajmniej w mojej ocenie) postanowiłam wykonać alternatywną wersję. Też była udana. Bazowe składniki zastąpiłam innymi. Do przygotowania wersji beta potrzeba:

125 g roszponki
100 g obranych niesolonych fistaszków
100 g ricotty
100 g salami

Dresing jest ten sam: limonka, olej i miód. Fistaszki siekam i prażę, salami traktuję jak boczek, a ricottę jak twarożek. Efekt był również zadowalający, chociaż pierwsza wersja bardziej mi się podobała.




niedziela, 11 sierpnia 2013

Jeden garnek w sezonie

Środek lata, środek sezonu paprykowo-cukiniowego, aż szkoda nie wykorzystać takiej okazji. Od jakiegoś czasu rozpisuję się o cukiniach, a ostatnio pisałam o papryce. Jedno i drugie można nafaszerować, tylko po co skoro łatwiej wrzucić je do jednego gara i mieć obiad z głowy. Jestem zaprzysiężoną zwolenniczką prostych i szybkich obiadów, leczo do takich zdecydowanie należy. Jako dziecko wyrzucałam zawsze mięso i moczyłam chleb w pomidorowym sosie, często zostawiając na talerzu warzywa. Mój syn kategorycznie odmawia chociaż spróbowania. Wiem, że się powtarzam pisząc, że to kwestia wieku, ale jest to zjawisko które mnie fascynuje. Zastanawiam się czy za parę lat przekonam się do podrobów. Co prawda na dobrze zrobioną wątróbkę mogę się skusić, jednak pierogi z płuckami nie przejdą.

Wracając do lecza. Jak wiadomo musi być z kiełbasą. Ja wybieram zawsze myśliwską, taki sentyment z dzieciństwa, poza tym lubię kiełbasy podsuszane. Leczo można zrobić na kilka sposobów. Niektórzy dodają bakłażana i zioła prowansalskie, jak mój kolega na przykład. Ja od tych ziół stronię bo nie lubię po prostu tej mieszanki, suszony rozmaryn mi w niej przeszkadza, wolę go w świeżej wersji. Moje leczo jest czerwono-zielone, bez ziół i ostre. Do jego przygotowania potrzebuję:

2 łyżki oleju
3 kiełbaski myśliwskie
4 duże dojrzałe pomidory
1 paprykę
1 małą cukinię
1 cebulę
2 czerwone peperoni
sól
czarny pieprz

Kiełbasę pokrojoną w plasterki podsmażam, kiedy jest już mocno rumiana, dodaję drobno posiekaną cebulę. W międzyczasie obieram ze skóry pomidory i wrzucam je posiekane do garnka razem z pokrojoną w kostkę cukinią, papryką i dwoma papryczkami pepperoni w całości. Solę wszystko i czekam aż warzywa zmiękną, wtedy dodaję usmażoną kiełbasę z cebulą. Gotuję to jeszcze przez jakiś czas, żeby smaki się zmieszały, a na sam koniec dodaję czarny pieprz. Podaję z pieczywem, ale to już takie moje widzimisię. 



piątek, 9 sierpnia 2013

Sos co do wszystkiego prawie pasuje

Ostatnio byłam na grillu. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego i o tej porze roku jest to typowe zachowanie. Zanim jednak do niego doszło, wraz ze znajomymi mieliśmy dyskusję na temat menu. Stanęło na sałatce, o której wkrótce napisze, bo jest o czym, piersiach z kurczaka, warzywach z pieczarkami, szynką szwarcwaldzką i boczkiem nadzianych na bambusowy patyczek i pstrągu. Pomyślałam, że przydałby się jakiś sosy, jednak towarzystwo uznało, że są one zbędne, w końcu i tak do kurczaka miały być tzatzyki, a poza tym ketchup i musztarda wystarczą. Gdybyśmy zaplanowali inne potrawy, na przykład karkówkę w piwie czy chociaż kiełbasę, dodatkowy sos byłby pożądanym dodatkiem, a tak można było się bez niego obejść.

Najpopularniejszym sosem, przynajmniej ja to tak widzę, nigdy żadnych statystyk nie przeglądałam, jest sos czosnkowy. Od ilości dostępnych na półkach sklepowych gotowców można dostać oczopląsu. Można również skorzystać z wersji w proszku, którą wystarczy wymieszać z tym lub owym i voilà. Tylko po co? Sos czosnkowy jest prosty i szybki w przygotowaniu, z resztą domowa wersja pozbawiona konserwantu i wzmacniaczy smaku jest dużo zdrowsza. Mój syn, który jest absolutny wrogiem wszystkiego co mokre prócz trzech zup, zajada się tym sosem. Nie ważne ile go jest, on zje wszystko. Czasem przygotowuję mu kanapkę na którą składa się grzanka, sos czosnkowy  i  świeży ogórek. Robię gęsty sos, więc z powodzeniem może zastąpić masło. Do przygotowania małej porcji na potrzeby domowe, a nie na spotkanie towarzyskie potrzeba:

2 łyżki gęstego jogurtu naturalnego (typ grecki albo bałkański)
1 łyżka majonezu
1 łyżka siekanego koperku
1 ząbek czosnku
sól
czarny pieprz





Wszystkie wyżej wymienione składniki należy ze sobą wymieszać, wycisnąć ząbek czosnku, przyprawić solą, pieprzem i najlepiej odstawić do lodówki na jakiś czas, żeby wszystko się przegryzło. Nie ma tu żadnej filozofii. Z sosem pomidorowym jest już trochę trudniej. Do najszybszej wersji potrzeba zapuszkowanych, całych pomidorów bez skóry, wysokiego naczynia i blendera. Czasem zdarza się, że sos wychodzi za rzadki, wtedy trzeba go odparować i nie jest to wtedy szybki sos. Do jego przygotowania potrzeba:

2 puszki pomidorów
oregano
pietruszkę
kawałek cebuli
1 łyżka oliwy z oliwek
sól 
czarny pieprz

Możliwości dopasowania sosu do swoich indywidualnych preferencji jest wiele. Przede wszystkim należy pamiętać o dokładnym odsączeniu pomidorów. Walory smakowe podnoszą również świeże zioła. Przygotowanie to dosłownie kilka obrotów ostrza w blenderze. Wrzucam wszystko do wysokiego naczynie, zrobię kilka razy bzzzzy i po sprawie.  



sobota, 3 sierpnia 2013

Zimna zupa z botwinki

Czemu akurat zimna zupa? Powód jest banalny. Upał. Przy takiej temperaturze jaka panuje na zewnątrz i przy tym rozgrzanym, wrednym słońcu na bezchmurnym niebie innej zupy nie da się zjeść. Poza tym mam jeszcze jeden powód, żeby zrobić chłodnik. Pojawiły się u mnie nieprzyjemne skutki uboczne dłuższego przebywania u rodziców. Może nie byłoby tak źle, gdyby nie zmniejszony poziom ruchy w stosunku do mojego typowego dnia nie na urlopie. Dużo nie przytyłam, ale fałdka na brzuchu się zrobiła. Dlatego wypowiadam jej wojnę i ograniczam węglowodany. Ponoć nie jest to najzdrowsza dieta, ale na mnie działa. Ostatnio w trakcie wizyty w supermarkecie, trafiłam na wyprzedaż książek i  na jedną dotyczącą takiego sposobu odżywiania. Napisała ja Amanda Cross, pani o której nigdy wcześniej nie słyszałam, a chyba byłoby warto się zainteresować. Książka dieta niskowęgowodanowa  prócz przepisów, które wyglądają niesamowicie smacznie, zawiera obszerny wstęp, z którego można dowiedzieć się ciekawych i ważnych rzeczy o tej diecie i o jedzeniu.

Wracając do mojego chłodnika. Przepis mam od mamy, a część składników od sąsiadki Zosi, dlatego nie do końca jestem pewna proporcji. W warzywniku wszystkie pęczki mają taką samą objętość, a tu miara mierzona jest gestem. Według mamy ta zupa to chłodnik litewski i pewnie ma rację, nie byłam na tyle dociekliwa, żeby sprawdzić wiarygodność tej informacji. Zupę  można przygotować na śmietanie, ale ja stawiam na wersję mniej kaloryczną z maślanką i kefirem. Można ją również podawać z jajkiem, jeśli ktoś lubi. Jedno jest pewne jest to zupa sezonowa, a sezon na nią jest teraz. Do przygotowania chłodnika litewskiego potrzeba:

1 pęczek botwinki
1 dużego świeżego ogórka
1 pęczek kopru
1 pęczek szczypiorku
1000 ml maślanki
250 ml kefiru
sól
pieprz



Wieczór wcześniej przygotowałam botwinkę, oczyściłam ją i drobno pokroiłam. W garnku zagotowałam wodę , ok. pół litra i wrzuciłam do niej młode buraczki, dodałam trochę soli i łyżkę octu. Kiedy botwinka zrobiła się miękka zgasiłam gaz i dałam jej odpocząć do rana. Skoro świt wlałam do garnka maślankę i kefir, dodałam drobno posiekany szczypiorek i koper. Ogórka obrałam i pokroiłam w małą kostkę, on też wylądował w garnku, przyprawiłam jeszcze odrobiną pieprzu i soli. Przykryłam garnek i schowałam do lodówki. Chłodnik miał piękny kolor, a smakował jeszcze lepiej niż wyglądał. Kiedyś uważałam takie zupy za nie jadalne, ale zmieniłam zdanie. Dlaczego? Pewnie dlatego, że są smaczne i zdrowe albo po prostu jestem starsza i jem wszystko.