Translate

piątek, 31 maja 2013

Kurczak na dwa sposoby

Chwila, w której mój syn zaczął wybrzydzać i uznał, że je tylko suche potrawy, stałą się dla mnie małą osobistą katastrofą. Przestałam robić spaghetti, jednogarnkowe dania i wszystko co było w sosie. Jeśli mam straszną ochotę na coś i prześladuje mnie to przez tydzień, to po prostu gotuje dwa obiady.  Pojawia się u mnie jeszcze kwestia obiadu w pracy, który najczęściej zabieram z domu i  na miejscu podgrzewam. Najwygodniejsze są geste „eintopfy”. Kilka dni temu stanęłam przed problemem obiadu dla mnie i obiadu dla małego.  Uznałam, że bez skrupułów wykorzystam kurczaka na dwa sposoby. Z dwóch średniej wielkości piersi przygotowałam dwa dania.

Podstawą przygotowania było odpowiednie oprawienia mięsa. Do kotlecików potrzebowałam cienkie (ok. 5mm) plastry mięsa, które pocięłam na kawałki o maksymalnej długości 6-7 cm, resztę mięsa pokroiłam w kostkę.

Kotleciki były dla dziecka. Nie chciałam ich panierować w nudnej bułce. Wymyśliłam panierkę zdrowszą z orzechów i nasion. Do przygotowania kotlecików potrzeba:

plasterki z piersi kurczaka
2 garści nerkowców
4 garści sezamu
sól
czarny pieprz
słodką paprykę
jajko
kilka kropli sosu sojowego
olej

Zaczęłam od posiekania nerkowców. Siekanie sprawia mi przyjemność i uważam je za relaksujące, dlatego bardzo powoli i bardzo dokładnie je rozdrobniłam. Przełożyłam na talerz, dosypałam sezam i czerwoną paprykę. Nie umiem określić dokładnych proporcji. Było jej tyle, że po zmieszaniu panierka miała ceglany kolor. Dodałam szczyptę pieprzu i sól. Do roztrzepanego jajka wkropiłam trochę sosu sojowego. Obtoczone w jajku i panierce kawałki mięsa smażyłam na złoty kolor. Kurczak po usmażeniu było wilgotny i miało w sobie coś orientalnego, mimo braku curry czy kurkumy. A co najważniejsze, na drugi dzień okazało się, że niejadkowi smakowało.


Mój obiad do pracy był typowym kurczakiem w warzywach z patelni. Prócz mięsa do przygotowania potrzebowałam:

1 czerwoną paprykę
sporą garść czarnych oliwek
pół średniej cebuli
ząbek czosnku
pół kieliszka czerwonego wina półwytrawnego
sól
pieprz
olej

Mięso pokrojone w kostkę podsmażyła, kiedy miało już złoty kolor, dodałam cebulę pokrojoną w piórka i ząbek czosnku pokrojony w plasterki. Kiedy cebula stała się szklista zalałam całość wodą i dorzuciłam paprykę pokrojoną w zapałkę i oliwki w połówki. Dolałam wino i odrobinę posoliłam. Kiedy papryka zmiękłą posypałam całość świeżo zmielonym czarnym pieprzem i finito.

Do jednej i drugiej wersji kurczaka  była kasza jęczmienna. A młody miał dodatkowo mizerię, która jest w zasadzie obowiązkowa zawsze i wszędzie.






sobota, 25 maja 2013

Cukinia mango limonka

Jemy oczami. Niewiele osób może powiedzieć, że jest inaczej. Jak coś ładnie wygląda to danie od razu wydaje się być smaczne, choć byłoby to coś czego przenigdy byśmy do ust nie wzięli. Opakowanie powinno być ładne z ładnym zdjęciem zachęcającym do konsumpcji. Nie policzę ile razy się nadziałam na gotowe danie, które na pudełku wyglądało absolutnie apetycznie, a po otwarciu nie przypominało to jedzenia. Na talerzu musi być porządek i równowaga kolorystyczna. Kiedy zabieram się za gotowanie, prawie nigdy nie mam gotowej wizji, często zastanawiam się nad przyprawami i jakimiś dodatkowymi smaczkami w trakcie stania nad kuchenką. Wychodzę z założenia, że jeśli gotowe danie będzie ładnie wyglądało i kolory będą zrównoważone, to będzie dobrze smakować. Tyczy się to szczególnie jednogarnkowych i jednopatelniowych dań. Kolor to ważna rzecz. Melville poświęcił całkiem obszerny rozdział w Moby Dick'u białemu.


Tym czasem ja od dłuższego czasu miałam prześladowcę. Było to zdjęcie z książki o kawie i przekąskach pasujących do niej lub z jej dodatkiem. Pamiętam z niego cukinię i żółty kolor i jakieś orzeszki. Uparłam się, że nie będę zaglądać do przepisu i zmajstruję coś sama opierając się na mglisty wspomnieniu fotografii. Kilka dni zastanawiałam się, aż w końcu wybrałam się do Hali Targowej po ingredienty. Podstawą oczywiście była cukinia, jedyny składnik ze zdjęcia, którego byłam absolutnie pewna. Wyszło mi coś na kształt przystawki dla dwojga albo lekkiego obiadu. Do przygotowania tego dania potrzeba:

1 małą cukinię
1 dojrzałe mango
1 limonkę
czarny pieprz
sól
20g orzeszków piniowych



Cukinię obrałam i pokroiłam w plastry, gdyby mniej poobijała się w torbie i miała ładniejszą skórkę pewnie nie robiła bym tego. Ze świeżym mango miałam pierwszy raz do czynienia. Obrałam je ze skórki i pokroiłam na różniące się kształtem, ale tej samej wielkości kawałki. Na suchą rozgrzaną patelnię położyłam kawałki owocu i plastry cukinii. Mieszałam dosyć często. Kiedy mango było już mocno zarumienione zalałam wszystko niecałą szklanką wody. Gotowało się około 10-15 minut, na wolnym ogniu, do chwili kiedy woda prawie się zredukowała. Z limonki starłam skórkę, a z jednej połówki wycisnęłam sok na cukinię i mango. Dodałam jeszcze odrobinę soli i świeżo zmielony czarny pieprz. Na małej suchej patelni uprażyłam orzeszki. Cukinie i mango ułożyłam na talerzu, posypałam skórką z limonki i orzeszkami pinii. Kolorystyczny efekt nie był tak dobry jak na mglistej fotografii, no cóż w końcu to był inny przepis. Trafiłam w dwa składniki z długiej listy w recepcie z książki: cukinie i orzeszki piniowe. Na to wygląda, że mam nie najgorszą pamięć fotograficzną. Jeśli chodzi o moje danie to zdjęcie efektu końcowego można zobaczyć na fejsie.


środa, 22 maja 2013

Trochę słodki i trochę ostry kurczak, który słoika nie widział

W ostatni łikend, miałam okazję urzędować po raz kolejny w nieswojej kuchni. Byłam z synem u rodziców. Miałam zamiar trochę odpocząć i nie gotować. Strach przed kuchnią po ostatnim wielkim pieczeniu tlił się jeszcze gdzieś w środku. W okolicy południa mama zaczęła przeprowadzać mały researcher, w celu stwierdzenia kto na co ma ochotę. Ja nie miałam zdania. Mały nie odpowiedział, był straszliwie zajęty czytaniem Encyklopedii Star Wars. Z kręgu milczenia wyłamał się ojciec, który stwierdził, że dawno nie jadł ryżu z takim sosem ze słoika. 

Nie miałam ochoty na gotowanie, ale opcja obiadu ze słoika zmroziła mi krew w żyłach. Nie to, abym była jakąś straszną przeciwniczką słoików. Swego czasu to nawet byłam ich wielbicielką, ale teraz kiedy większość produktów z benzoesanem mi szkodzi, nie chętnie po nie sięgam. Sytuacja dojrzała do tego, żebym wzięła się za gotowanie. Poprosiłam mamę, żeby kupiła podwójny płat z kurczaka i ugotowała ryż. Po resztę zakupów poszłam z małym i przy okazji zaliczyliśmy całkiem długi spacer. Wchodząc do sklepu, nie wiedziałam do końca czego chcę. Ostateczna wizja narodziła się gdzieś między działami warzywnym, a owocowym. Planowałam zrobić sos niepomidorowy i coś z nutką orientalną. Trochę pokręciliśmy się po sklepie, dałam się naciągnąć na ciasteczka i spędziliśmy sporo czasu przed regałem z przyprawami. Jako zawodowo czynny bibliotekarz, doszukuję się jakiegoś porządku i układu w tych małych torebkach. Nigdy go jeszcze nie odnalazłam, choć wciąż mam nadzieję.  Niestety zawsze trafiam na ścianę chaosu. Nie lepiej było by to ustawić w układzie alfabetycznym albo chociaż rzeczowym? 

Zakupy zrobiłam, nie udało mi się kupić niesolonych fistaszków, więc zadowoliłam się tymi przyprawionymi. Przed posiekaniem po prostu je opłukałam. Daniem na sobotni obiad był kurczak słodko-ostry, do jego przygotowania potrzeba:

2 duże filety z piersi kurczaka
100g fistaszków
1 średnia zielona papryka
2 duże czerwone papryczki pepperoni
1 łyżka oleju kukurydzianego
9 krążków ananasa z puszki
syrop z ananasów
kurkuma mielona
pieprz kajeński
cynamon
sól
sok z połówki limetki
1/2 łyżki skrobi ziemniaczanej


Fistaszki opłukałam i posiekałam, paprykę zieloną pokroiłam na nieduże paski, pepperoni w plasterki, a kurczaka i ananasa w kostkę. Orzeszki uprażyłam na suchej patelni. Na patelnię po fistaszkach wlałam olej i go rozgrzałam po czym smażyłam kurczaka aż osiągnął złoty kolor. Wtedy dodałam oba rodzaje papryki, ananasa i zalałam syropem. Kiedy wszystko się poddusiło, wsypałam orzeszki, pieprz i kurkumę. W zasadzie to sporo kurkumy, a mało pieprzu, przecież pepperoni sama w sobie jest dość ostra. Doprawiłam kilkoma szczyptami soli i cynamonu. Wcisnęłam pół limetki. Na koniec w małej ilości zimnej wody roztrzepałam pół łyżki skrobi i zagęściłam nią sos. Mi osobiście smakowało. Ojciec początkowo kręcił nosem, że mu za słodko, ale jak zamiast ananasa natrafił na pepperoni to przestał marudzić, a pozostali w ogóle nie narzekali. 




poniedziałek, 20 maja 2013

Wielkie pieczenie mini babeczek

Cała przygoda z wielkim pieczeniem zaczęła się od niezobowiązującej rozmowy. O babeczkach i ciasteczkach i wszystkim co może pasować do kawy. Potem była rozmowa o konferencji, a potem porwałam się z motyką na słońce i stwierdziłam „To ja wam coś upiekę”. Zaczęły się eksperymenty i próby, oczywiście udokumentowałam je (dowód  nr 1 i nr 2). Na spotkanie przyniosłam wielką miskę słodkości z kawą, bananami, konfiturą jagodową i jabłkami. Wybór organizatorów padł na małe babeczki z kawą i ciastka z musem jabłkowym. Założenie na początku było proste, ma być na jeden, góra dwa kęsy i ma nie nastręczać problemów przy konsumpcji (żadnych papilotek). 

Konferencja MENE, TEKEL, PERES – ROZWÓJ METROLOGII I SPOSOBÓW WIDZENIA PRZESTRZENI W PRADZIEJACH miała się odbyć w dniach 8-10 maja 2013.Czekały mnie dwa długie wieczory pieczenia. Zobowiązałam się przygotować po sto ciasteczek i sto babeczek na pierwsze dwa dni,  razem czterysta słodkości. Produkty były przygotowane, kupiłam dodatkowych dwanaście foremek, oczywiście sylikonowych i zadbałam o zapas papieru do pieczenia. Do piekarnika rozgrzanego do 180°C wstawiałam na zmianę babeczki i ciasteczka. Do zrobienia babeczek w ilości nie wymagającej specjalnej organizacji przestrzeni w kuchni i czterech godzin pod piekarnikiem potrzeba:

25ml mocnej kawy
1 jajko
50g masła
125g mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
150 ml śmietanki 30% lub 36%
ok. 70g cukru pudru
1/2 łyżeczki cukru wanilinowego
kawa w ziarenkach (najlepiej mocno palona)

Jajko miksuję z roztopionym masłem, dodaje cukier puder i cukier wanilinowy.  Kiedy masa jest gładka przesiewam mąkę z proszkiem do pieczenia, wlewam śmietankę i kawę. Gładkie ciasto przekładam do foremek, po łyżce do każdej. Na koniec każdą porcję dekoruję trzema ziarenkami kawy, których gorycz świetnie kontrastuje ze słodyczą ciasta. W tamten wtorkowy i w środowy wieczór wszystkiego było cztery razy więcej. Nie podejrzewałam nawet, że pieczenie może być tak męczące, ale się udało. 

Ciastka z musem jabłkowym są banalnie proste w przygotowaniu. Jak ma się kochaną babcie która raz w roku przygotowuje jabłka w słoikach, takie na szarlotkę to jest to w ogóle spacerek. W moim przypadku był to spacerek na sto ciasteczek. Zanim zabrałam się za ciastka przygotowałam małe trójkąciki ze świeżego jabłka, którymi dekorowałam każde ciastko. Owoc, obowiązkowo o ładnej skórce pokroiłam w cienkie plastry, a następnie powycinałam z nich małe cząsteczki i zanurzyłam je w soku z cytryny, żeby nie ściemniały. Prócz dekoracji, która jest opcjonalny, do przygotowania porcji ciasteczek do popołudniowej kawy potrzeba:

1 płat ciasta francuskiego
1 żółtko
odrobina mleka
mus jabłkowy

Z ciasta francuskiego wycięłam kółka, ułożyłam je na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia. W misce rozbełtałam żółtko z odrobiną mleka i posmarowałam dokładnie przyszła ciasteczka. Następnie na środek każdego kółka nakładałam łyżeczkę musu jabłkowego. Ciastka trzymałam w rozgrzanym piekarniku do chwili kiedy ciasto zmieniło kolor na złoty. Po wyjęciu każde dekorowałam kawałkiem jabłka. 

Umęczyłam się strasznie tym pieczenie, nawet na dłuższą chwilę miałam dość siedzenia w kuchni. Na szczęście po tygodniu mi minęło. Efekt... Myślę, że nie najgorszy. Nikt się nie potruł i nikt nie narzekał, więc chyba nieźle. Wizualnie wyglądały dobrze, zdjęcia można zobaczyć na fb. Nie sądzę abym kiedykolwiek spróbowała jeszcze raz porwać się na takie pieczenie, przynajmniej teraz wiem czym to pachnie.  


 

poniedziałek, 6 maja 2013

Brunetka w blond peruce

Pewna moja koleżanka miała ostatnio urodziny. Wyłączyła się z tego powodu z życia publicznego na pewien czas. Zanim jednak to zrobiła zapytałam się jaki by chciała tort. Przecież piekę je dla wszystkich. Odpowiedź była jednoznaczna, pełna gróźb i stanowczej negacji pomysłu. Groźby poskutkowały nie spróbowałam nawet zabrać się za tort. Upiekłam ciasto. Dzisiaj się widziałyśmy, nie składałam jej życzeń tylko powiedziałam, że się stęskniłam i stąd to pudełko ze słodką zawartością.


Chciałam zrobić ciasto z kakaem. Wzięłam książkę, którą dostałam o mamy przy okazji ostatnich świąt Ciasta słone i słodkie Małgorzaty Caprari i zaczęłam ją wertować. Znalazłam przepis na Brunetkę. Margarynę zastąpiłam masłem i wymyśliłam swoje zwieńczenie. Moja brunetka miał blond perukę z białej czekolady. Do przygotowania Brunetki potrzeba:

1 szklankę mąki
1 łyżeczkę proszku do pieczenia
3 łyżeczki gorzkiego kakao
100g masła
1 szklankę cukru pudru
1 łyżeczkę cukru wanilinowego
3 jajka
1/2 szklanki mleka
 szczyptę soli

Zgodnie z zaleceniami autorki przesiałam mąkę z proszkiem do pieczenia, kakao i solą. Następnie roztopiłam masło i utarłam je z cukrami, dodawałam po jednym jajku na przemian z przesianymi proszkami z drugiej miski. Ciasto miało ładną kremową konsystencje, więc się zagapiłam i zapomniałam o mleku. Niestety połapałam się dopiero jak ciasto było już wyjęte z piekarnika, w którym wygrzewało się przez prawie 40 minut w temperaturze 180°C. Kiedy wystygło oblałam je roztopioną białą czekoladą i posypałam siekanymi, uprażonymi migdałami. Bałam się że będzie za suche, ale wyszło całkiem nieźle. Postanowiłam, że zamiast kombinować, to będę częściej sięgała do literatury tematu. Tylko najpierw muszę zebrać bibliografię. 


 

niedziela, 5 maja 2013

Ryba smażona na obiedzie


Na rybach nie znam się w ogóle. Wiem, że żyją w akwenach wodnych i kupuje się je na specjalnych stoiskach albo w specjalnych sklepach, które powoli zaczynają być gatunkiem wymarłym. To, że się na nich nie znam, nie znaczy, że ich nie lubię. Coś wędzonego czasem zjem, jakąś makrelę czy pstrąga. W rybnym fastfudzie nie pogardzę tuńczykiem grillowanym, smażonym dorszem, a i łososia chętnie przekąszę. Po pasty rybne i sałatki też sięgam na sklepowych półkach. 

 

W sobotę naszło mnie na rybę. Kupiłam mrożonego mintaja w sklepie, którego patronem jest wielki owad i chciałam go usmażyć. Przed południem trafiłam do wielkiej sieciowej księgarni i zaszłam do działu kulinarnego. Nie mogę przecież pielęgnować mojej rybnej niewiedzy i muszę się do edukować. Niestety. Ku mojemu zaskoczeniu nie znalazłam, żadnej fachowej książki o rybach. Z wysokich regałów zerkały na mnie twarze znane z telewizji. Niektóre z nich są autorytetami kulinarnymi, inne mogą uchodzić za autorytety w dziedzinie sprzedaży prywatności. Z pewnością w wielkich, opasłych, kolorowych woluminach znalazłabym coś o rybach, ale dla dwóch stron tekstu nie będę wydawać siedmiu dych. Rozgoryczona wróciłam do domu i zabrałam się za przygotowywanie obiadu.



Jak przystało na porządny polski obiad, mój miała mieć trzy części składowe. Nie były to ziemniaki, kotlet i kapusta, a smażony mintaj, makaron ze szpinakiem i pomidorki. O szpinaku pisałam już kiedyś więc jeśli ktoś jest ciekawy jak go przyrządzam, zapraszam do przeczytania postu Po co się szpinać. Ty razem miałam do dyspozycji makaron muszelki, takie duże i w dodatku razowo-żytnie, więc szpinak nakładałam do środka. Wracając do ryby. Pierwsze smażenie w moim wykonaniu było koszmarną porażką. W sklepie rybnym, który już nie istnieje (było to prawie dziesięć lat temu) kupiłam kostki rybne. Zanim zabrałam się za układanie ich na rozgrzanym tłuszczu, zadbałam o to, żeby się rozmroziły. Co było sukcesem. Potem wzięłam się za panierowanie. Całe wydarzenie obserwował mój kolega, który świetnie znał się na gotowaniu. Patrzył mi na ręce i nie chciał podpowiadać. Na trzech talerzach rozmieściłam ingredienty do panierowania. Na pierwszym mąkę, na drugim jajko, a na trzecim przyprawy. I w tej kolejności zaczęłam panierować. Kumpel wybuchnął śmiechem i powiedział jak mam to zrobić. Potem była walka z patelnią, odpadająca panierka, za duży ogień i siwy dym. 



Dzisiaj jak biorę się za rybę to najpierw przygotowuję sobie przyprawy. Wtedy miałam gotową mieszankę z torebki, a teraz mieszam sama:



sól

pieprz kolorowy

pieprz cytrynowy

estragon 

tymianek



Nacieram rybę (rozmrożone filety z mintaja, innych się boję) z obu stron przyprawami i daję jej jakieś 20 minut odpoczynku. Obtaczam filety w jajku, a potem w mące (dzisiaj już pamiętam) i kładę na bardzo gorący tłuszcz, ale nie na tyle gorący, żeby mąka mi się zaczęła palić. Jak zrobią się złote z jednej strony to je obracam. W sumie nie wiele roboty. W sobotę do obiadu miałam pomidorki posypane solą, pieprzem i szczypiorkiem, ale do ryby osobiście wolę kapustę kiszoną albo ogórki kiszone. 


Kiedyś spytałam się świadka mojej pierwsze próby smażenia co we mnie najbardziej lubi. Odpowiedział mi, że najbardziej lubi jak smażę rybę. Dawno go nie widziałam i tak sobie myślę, że teraz jak mi już panierka nie klei się do patelni, to niczego by we mnie nie lubił. Za to ja lubię ryby.



czwartek, 2 maja 2013

Ślimaczki z rodzynkami czyli bułeczki drożdżowe

Dostałam w gratisie od szefa wolne, to robię w domu zaległe porządki. Zawsze wydaje mi się, że jest tych zaległych spraw tak dużo, a potem okazuje się, że do wczesnego popołudnia udaje mi się wszystko zrobić. Dzisiaj było podobnie. Za oknem deszczowo, ale przynajmniej wiosna. W kuchni mam krótką firankę i odnoszę wrażenie, że drzewa które są za szybą zielenią się na moim parapecie obok doniczek z ziołami. Na dwór nie ma po co wychodzić, chyba że ma się ochotę założyć kalosze i poskakać po kałużach i wrócić z mokrymi nogawkami. A takich amatorów to ja znam i spacer już zaliczyliśmy. Uznałam, że wieczorem zrobię coś dla siebie. Jak rozbójnik zaśnie poczytam sobie książkę przy filiżance herbaty z cytryną. Pogoda taka coś nie bardzo. Przydałoby się coś połasować do tego czytania. Pojawiła się zachciewajka. Zachciewajka na ślimaki drożdżowe z rodzynkami. 

Kiedyś nie znosiłam rodzynek. Może nie podobały mi się, bo są takie pomarszczone. Może dlatego, że musiałam pić z nich wodę (Już tłumaczę, zalewa się rodzynki wrzątkiem i jak wystygną wypija się wodę, to pomaga przy problemach gastrycznych, a jako dziecko miewałam bóle brzucha). Powody są mało istotne, teraz je po prostu lubię i mam na nie ochotę. Uznałam że upiekę kilka bułeczek, nie za wiele, bo nie będzie miał kto ich zjeść. Na „nie za wiele” ślimaków z rodzynkami potrzeba:

250g mąki pszennej
20g świeżych drożdży
100g cukru pudru
35g masła
szczypta soli
100g rodzynek
125ml mleka
1 żółtko
1 garść siekanych migdałów

Mąkę przesiałam i zrobiłam pośrodku dołek. Do filiżanki wlałam trochę mleka i podgrzałam je w mikrofali, żeby było ciepłe dodałam łyżeczkę cukru, pokruszyłam drożdże i dokładnie wymieszałam, a następnie wlałam do dołka. Kiedy drożdże wyrosły wsypałam cukier, wlałam masło rozpuszczone, połączone z mlekiem i dodałam solidną szczyptę soli. Wyrobiłam ciasto i odstawiłam do wyrośnięcia w ciepłe miejsce, przykryte ścierką. W między czasie zagotowałam wodę i zalałam wrzątkiem rodzynki, żeby zmiękły. Kiedy ciasto wyrosło dodałam je do niego, delikatnie wyrabiając i podsypując mąką. Następnie odrywałam nieduże kawałki, robiłam z nich wałeczki i zwijałam w ślimaki, które układałam na blaszce wysmarowanej masłem (papier do pieczenia wyszedł). Żółtko roztrzepałam z odrobiną mleka i posmarowałam nim uformowane bułeczki. Na koniec moje ślimaczki posypałam siekanymi migdałami. Pozwoliłam im jeszcze rosnąć przez około 20 minut. Wsunęłam blachę do piekarnika rozgrzanego do 220°C. Wyjęłam ślimaczki jak były złote, a w całym mieszkaniu pachniało.





środa, 1 maja 2013

Musztarda inna niż zwykła

Obudziłam się rano i pomyślałam, że chcę zrobić musztardę.  Dlaczego? Z kilku powodów. Po pierwsze dostałam duży słoik gorczycy (zółtej albo białej, nie jestem pewna). Dała mi go matka, ale się wypiera, więc w sumie nie wiadomo skąd się wziął. Po drugie, nie mogłam ostatnio dostać smacznej musztardy. Żadna z popularnych marek, które można dostać w naszym kraju nie robi musztardy, która by mi smakowała. Mam wrażenie, że bez względu na nazwę na etykietce wszystkie są takie same. Rosyjska jest odrobinę ostrzejsza, a francuska ma całe ziarna i na tym kończą się różnice. Od wielu lat udawało mi się posiadać przynajmniej jeden słoik musztardy kupionej u naszych zachodnich sąsiadów. Tam nawet najzwyklejsza musztarda ma to coś i jest idealnie ostra, a ja jestem zwolenniczką ostrych. Jako dziecko objadałam się chlebem posmarowanym płonącą musztardą.

Skoro postanowiłam to wzięłam się naukowo do dzieła. Poczytałam trochę, poszperałam w internecie, zapoznałam się z pochodzeniem, rodzajami i sposobem przygotowania. Od przyjaciela dowiedziałam się  o przepisie Apicjusza, który będę musiał kiedyś przetestować, a póki co wybrałam się do miejsca gdzie można kupić wszystko po czarną gorczycę. Po drodze zaszłam jeszcze po ocet z białego wina. Sprawdziłam czy mam wszystkie składniki, a mianowicie:

3 łyżki czarnej gorczycy
5 łyżek żółtej albo białej, raczej żółtej gorczycy
8 łyżek octu z białego wina
4 + 6 łyżek wody
sól
2 łyżki miodu lipowego

Wszytko było, nawet woda. Do miski wsypałam gorczycę, wlałam osiem łyżek octu i cztery łyżki wody. Przykryłam folią spożywczą i wstawiłam do lodówki. Kiedy na drugi dzień gorczyca spuchła wzięłam się za ucieranie. Uznałam, że skoro już robię musztardę to użyję moździerza. Połowę gorczycy przełożyłam do naczynia, dodałam płaską łyżkę miodu lipowego, trzy łyżki wody i trzy szczypty soli. Dzielnie ucierałam, konsystencja już była całkiem kremowa, a smak całkiem niezły. Jednak ziarenka nadal były za duże. Postanowiłam, że spróbuję innej metody. Drugą część spuchniętej gorczycy przełożyłam do blendera, dałam trzy łyżki wody, płaską łyżkę miodu i trzy szczypty soli. Ziarenka były lepiej rozdrobnione, a smak taki sam, zawartość moździerza przełożyłam do blendera i zmiksowałam całość. Udało się. Smakowała lepiej niż taka zwykła ze sklepu. Zamknęłam krem z gorczycy w słoiku. Wydaje mi się, że jak się przegryzie będzie jeszcze lepsza. Mam w planach kilka następnych prób, w końcu zaczął się sezon grillowy.