Translate

sobota, 30 marca 2013

Chcesz wiedzieć jaka będzie twoja żona, to popatrz na teściową


Ostatnio był u mnie kolega na kawie, a że wypadała pora zupy to na nią też się załapał. Padło na ogórkową. Spróbował, pomyślał i stwierdził, że jest słodka. "Słodka??? Jak słodka? Ogórki rzeczywiście były nie specjalnie kwaśne, ale słodka?!" "Tak słodka, dałaś dużo marchewki" "Przecież to normalne, że do ogórkowej daje się marchewkę" "Moja mama nie daje" "A co daje?" "Nie wiem, ogórki, ziemniaki, ale nie marchewkę".



A moja mama zawsze dawała marchewkę, nie znam innej ogórkowej jak z marchewką. Spytałam się go jeszcze jak robi sałatkę jarzynową. Powiedział, że dodaje pora i kukurydzę, i śmietanę jeśli dobrze pamiętam, a ja żadnego z tych składników nie używam. Dlaczego? Te składniki mi nie pasują. Sałatka jarzynowa to coś co kojarzy mi się ze świętami, taki smak dzieciństwa i jak ją robię to stanę na rzęsach, ale ona musi smakować jak w domu. Moje pogotowie kulinarne, to komórka mojej mamy. Szczególnie teraz w święta. To już kolejna Wielkanoc, którą sama przygotowuję, a i tak zawsze o czymś zapomnę albo nie wiem jak coś przygotować. Dzisiaj na przykład nie włożyłam chleba do koszyczka. Trudno, nic nie poradzę, stało się.



Z mamą zgadzamy się zawsze w kwestii czasu i proporcji "no wiesz, tak na oko". Wczoraj w nocy wykonałam ratunkowy telefon w sprawie białej kiełbasy. Nie bardzo nawet miałam pojęcie jak się za tą kiełbasę zabrać, dzisiaj wykonam pewnie kolejny telefon w sprawie żurku. Od pewnego momentu telefony nie są już tylko jednostronne. Ostatnio zostało jej dwanaście białek z sernika i dzwoniła w sprawie bez, przyznam się, że mi trochę ego urosło.



Potrawy świąteczne będą u mnie takie jak w moim domu rodzinnym. Co prawda będzie ich mniej. Oduczyłam się robić na wyrost po ostatnim Bożym Narodzeniu. Przez dwa tygodnie po świętach bujałam się z jedzeniem, bigos mam dalej zamrożony, a ciastami nakarmiłam wszystkich w pracy. W dodatku żeby to wszystko przygotować miałam trzy dni z życiorysu wyjęte. Teraz się nie będę przemęczać. Muszę jeszcze indyka wrzucić do piekarnika. Moja mama na każde święta piekła pierś z indyka zawijaną w boczek, ja robię to trochę inaczej. Na Boże Narodzenie była z żurawiną, a teraz będzie bez. Jest banalnie prosta w przygotowaniu. Co jest potrzebne do jej przyrządzenia? Niewiele, tylko:



1,5 kg piersi z indyka

sól

czarny pieprz

szynka szwarcwaldzka

wykałaczki

rękaw do pieczenia



Pierś smaruję solą i pieprzem. Zostawiam w lodówce na noc. Zawijam w plastry szynki, tu się przydają wykałaczki i wsadzam w rękaw, a następnie do piekarnika rozgrzanego do temperatury 200°C. Na ile, aż widzę, że jest gotowa, ja lubię wszystko przypieczone, więc wyjmuję ją dopiero gdy widzę, że zostało w rękawie mało soków, a szynka nie jest jeszcze przypalona.



Mazurka nie będę piekła, upiekę babkę. Nie będę miała żadnych gości to po co mi kilka ciast. Będzie babka, ale według mojego własnego przepisu z konfiturami. Najwięcej roboty miałam z sałatką. Krojenie wszystkiego na małe kosteczki jest czasem denerwujące. Lubię siekać cebulę, jednak ogórki konserwowe mnie irytują. Mam wrażenie, że zawsze mi uciekają spod noża. Wprowadziłam pewną innowację, w stosunku do tego co pamiętam z domu. Nie gotuję ziemniaków w mundurkach, ja kroję je surowe w kostkę i taką kostkę gotuję, tak samo robię z marchewką. Do mojej sałatki jarzynowej potrzebuję:



3 duże ziemniaki

2 średnie marchewki

4 jajka

1 puszka groszku

1 duża cebula

5 dużych ogórków konserwowych

majonez

sól

czarny pieprz



Wszystkie składniki kroję w drobną kostkę i wrzucam do miski, do tego groszek, sól, pieprz i majonez. Ile tego majonezu? Nie wiem, tak na oko, musi mieć odpowiednią konsystencję i tyle. Jak się przegryzie to można wsuwać.



Wnioski. Jeśli chcesz wiedzieć jak cię żona będzie karmić, przed podjęciem decyzji spróbuj wszystkiego co lubisz u teściowej, żona będzie pewnie tak samo gotować albo przynajmniej podobnie. Chyba, że jest leniwa i ty będziesz musiał gotować, wtedy to ona musi spróbować zawczasu kuchni twojej matki. To tylko stereotypowy wariant, szersze rozważania problemu można zostawić socjologom.



poniedziałek, 25 marca 2013

Połasować każdy lubi

Kilka dni temu, w ramach podziękowania, upiekłam dla pewnej brunetki babeczki z konfiturą wiśniową. Były całkiem smaczne, ale... Coś mi nie odpowiadało. Ciasto było zbyt kruche, a powinno być delikatne i aksamitne. Dwa dni później znowu pojawiła się okazja na słodkie babeczki. Tym razem z konfiturą jagodową. Postanowiłam poeksperymentować trochę z ciastem. Zamiast zwykłego cukru dodałam cukier puder. Mleko natomiast w dużym stopniu zastąpiłam śmietanką 30%. Nadal uważam, że do absolutnie fenomenalnego ciasta jest mi jeszcze daleko, ale małymi kroczkami powolutku się zbliżam. Zaczęłam od podstawowego przepisu i powoli go modyfikuję. Przy okazji karmię wszystkich dookoła, co cieszy tych którzy nie są na diecie. Koleżanka Basia twierdzi, że oponka jej przeze mnie rośnie, ale i tak nigdy nie odmawia, a jak jest bita śmietana to się nie może powstrzymać. To całkiem miłe jeśli jest kogo karmić i jeszcze karmionemu to smakuje. Nie lubię gotować sama dla siebie, a czasem niestety tak to się kończy. Małe dzieci czasem mają swój zestaw dań i nie chcą nic poza nim próbować. Jak podrośnie i będzie jadł wszystko to mu przypomnę.

Tymczasem wracając do babeczek z konfiturami. Do ich przygotowania potrzeba na pewno słoik konfitur, najlepiej żeby były trochę kwaskowate, to równoważy słodkość ciasta. Składniki na ciasto to:



2 jajka

100g masła

200g cukru pudru

1 łyżka cukru wanilinowego

250g mąki pszennej

2 łyżeczki proszku do pieczenia

50ml mleka 3,5%

250ml śmietanki 30%


Jajka zmiksowałam z płynnym, ostudzonym masłem, dodałam cukru i trochę utarłam. Potem przesiałam mąkę z proszkiem i dolałam mleka i śmietankę. Wszystko miksowałam, aż powstała gładka masa. Przełożyłam do foremek warstwami: ciasto - konfitura - ciasto. W 180°C przez około 35 minut. Efekt końcowy całkiem niezły. Dzięki śmietance ciasto zrobiło się delikatne i samo rozpływało się w ustach.



sobota, 23 marca 2013

Schab wielorazowego użytku

Rosół się skończył i pora znów ugotować pomidorową. Zwyczajowo zrobię ją na schabie. W tekście o pomidorowej (Pomidor w pomidorach) pisałam, że mam wobec ugotowanego mięsa niecne plany i rzeczywiście tak jest. Nie lubię gotowanego mięsa z zupy. Są miłośnicy obgryzania kości z gotowanego kurczaka, ja do nich zdecydowanie nie należę, ale szkoda to mięso wyrzucić. No bo co z nim zrobić? Jest pewien sposób. Metodę na mięso z zupy podpatrzyłam i  bezwzględnie ją wykorzystuję. Przy okazji czyszczę lodówkę z tego co lada dzień może dostać nóżek. Często w lodówce zalegają mi jakieś warzywa, więc je przy okazji utylizuję. Z gotowanego mięsa robię po prostu kotleciki.

W zasadzie to co się w nich znajdzie jest zupełnie dowolne. Natomiast jest kilka składników, które są niezbędne, a mianowicie: płatki owsiane, jajko i bułka tarta. Jak ostatnio robiłam te kotleciki użyłam:

3 plastrów gotowanego schabu
250 ml otrębów pszennych (ilość podaję w mililitrach, bo odmierzałam miarką do wody)
250 ml płatków owsianych błyskawicznych
1 średnią marchewkę z zupy
3 duże pieczarki
1 średnią cebulę
1 małego pora
1 kromkę żytniego chleba
siekaną natkę pietruszki
czarny pieprz
sól
bułkę tartą
2 jajka



Płatki i otręby zalałam wrzątkiem i pozwoliłam im namoknąć, chleb też namoczyłam. Cebulę zeszkliłam na oleju, wrzuciłam na patelnię pieczarki pokrojone w kostkę i posypałam je solą, żeby puściły wodę, dodałam także łyżkę masła, kiedy były podsmażone przyprawiłam je pieprzem. Schab pokroiłam w drobną kostkę, tak samo zrobiłam z marchewką i porem. Do wilgotnych płatków i otrębów dodałam warzywa, pieczarki i odsączony chleb. Wbiłam dwa jajka i dosypałam bułkę tartą, tak żeby całość była kleista. Wszystko dokładnie wymieszałam - razem z siekaną natką pietruszki solą i pieprzem. Zmoczyłam dłonie, żeby masa się do nich nie przyklejała i formowałam kotleciki, które smażyłam na rozgrzanym oleju. I tyle w zasadzie. Z trzech plastrów schabu zrobiłam zupę i kotlety. Nie jest to może tak niesamowite jak gotowanie kaszy na gwoździu, ale na pewno praktyczne. Jeszcze tylko surówka i jest gotowy dwudaniowy obiad. 

czwartek, 21 marca 2013

Najsłodszy tort jaki wyszedł z mojej kuchni

Kilkakrotnie podkreślałam, że słodkości to niekoniecznie to co najbardziej lubię robić, ale... Czasami można spotkać tak słodkie dziewczyny, że innego niż słodki tort nie można im upiec. Długo się zastanawiałam nad tortem dla Kamili. Kombinowałam z bananami, ale wydawały mi się zbyt mdłe. Stanęło na wiśniach i czekoladzie. Najczęściej robię torty biszkoptowe przekładane bitą śmietaną z owocami, lecz tym razem uznałam, że zrobię krem czekoladowo-wiśniowy. Wygooglowałam krem czekoladowy, przeczytałam kilka przepisów i zrobiłam po swojemu. Do mojego kremu czekoladowo-wiśniowego potrzeba:

250g masła
4 żółtka
2 tabliczki gorzkiej czekolady (ok. 200g)
słoik wiśni w syropie (ok.400g)
1 szklanka cukru pudru

Czekoladę rozpuściłam w kąpieli wodnej. Żółtka zmiksowałam z cukrem, aż wszystko było puszyste. W osobnej misce rozbiłam miękkie masło mikserem. Do żółtek z cukrem po trochu dodawałam czekolady i masło. Kiedy masa była jednolita dodałam wiśnie (oczywiście drylowane) i sporo syropu wiśniowego, ale nie cały. Tak przygotowany krem wstawiłam do lodówki. Zostały mi cztery białka. Taki stan rzeczy wymusił na mnie bezy. Wyszło mi ich dwanaście. Dwanaście dużych, białych bardzo słodkich bez.

Bitą śmietanę też przygotowałam wcześniej. Piekarnik uruchamiam najczęściej o godzinie 22. Dlaczego? A dlatego, że mam dwie taryfy prądu i ta tańsza się wtedy zaczyna. Do przygotowania bitej śmietany potrzeba:

500 ml śmietanki 30%
3 łyżki cukru pudru
1 łyżeczka cukru wanilinowego
1/2 łyżeczki soku z cytryny

Śmietanę trochę ubiłam mikserem i dodałam pozostałe składniki, i biłam ją tak długo, aż była sztywna i schowałam do lodówki. Ciasto to w zasadzie była formalność. Biszkopt który piekę, jest trochę oszukany. Przepis mam od mamy, a ona dostała go od koleżanki. Skąd koleżanka miała recepturę? Nie mam pojęcia. Upiekłam dwa spody, a wykorzystałam półtora. Do przygotowania dwóch spodów trzeba wszystkiego podwójnie, a mianowicie:

4 jajka
30 dag cukru pudru
250 ml ciepłego mleka
1 torebka cukru wanilinowego
500g mąki
4 łyżeczki proszku do pieczenia

Jajka utarłam z cukrem i cukrem wanilinowym, wlałam ciepłe mleko, przesiałam mąkę do miski i proszek do pieczenia. Miksowałam wszystko, aż ciasto było gładkie. Wtedy przelałam je do formy (oczywiście silikonowej). Piekłam w temperaturze 180°C ok. 35 minut. Wystudzone biszkopty rozkroiłam na pół każdy. Tylko trzy mi były potrzebne, ale równie dobrze mogłam zrobić jedną warstwę więcej. Spody nasączyłam słodką, czarną herbatą z cytryną. Przyjaciel mi zarzucił, że tort mógł być bardziej pijany. Mógł być. Ale po co?

Biszkopt, krem, biszkopt, krem, biszkopt, bita śmietana, a na wierzch wiśnie w spirytusie. Boki też przykryłam bitą śmietaną. Jak wyszedł? Chyba już go skomentowali na Facebooku pod zdjęciem.








piątek, 15 marca 2013

Pora na pora

Ostatnio doszłam do wniosku, że za mało piszę o warzywach. To pieczenie mnie chyba za bardzo pochłonęło. Duża część moich znajomych często je obiady na mieście. Praktycznie zawsze do posiłku zamawiają bukiet warzyw czy jakieś surówki albo sałatki, zwał jak zwał. Chodzi mi o świeże warzywa. Zastanawiałam się tak nad tym wszystkim i spytałam kumpla.  
- Słuchaj, lubisz surówki?
- Tak, lubię. A co?
- A nic. Chcę tylko wiedzieć czy je robisz je sobie w domu, jak gotujesz?
- Nie.
- Dlaczego nie?
Po dłuższej chwili odpowiedział coś, co mnie całkiem zatkało. 
- Musiałbym planować zakupy, a jak wchodzę do sklepu to nie myślę o tym.

No tak.  Żeby zrobić coś ze świeżych warzyw, to trzeba o tym najpierw pomyśleć. Surówki są z reguły idiotycznie proste, nie wymagają żadnych skomplikowany, ekwilibrystycznych zabiegów kuchennych, nie trzeba też dużo składników do ich przygotowania. Konkluzja moja jest taka. Raz w tygodniu będę pisała o czymś prostym z surowych warzyw. Dzisiaj przyszła pora na pora. Nie pamiętam, kiedy się do niego zbliżyłam, na pewno lubię jak pachnie. Kiedyś chciałam się odchudzać zupą porową, ale siostra mi ją skutecznie obrzydziła, tak skutecznie, że z garnka o pojemności 5 litrów zjadłam dwie łyżki, swoją drogą nie była to smaczna zupa. 

Wracając do surówek. Do przygotowania mojej surówki potrzebuję:

1 dużego pora
2 średniej wielkości słodkie jabłka
sól
śmietanę

Pora kroję w półksiężyce posypuję solą i ugniatam dłonią, wtedy mięknie. Jabłka trę na dużych oczkach, dodaje dwie łyżki śmietany i  mieszam. Z myciem i obieraniem warzyw całe siedem minut. Czasu mało, ale za to ile witamin.


czwartek, 14 marca 2013

Bez torebki też można

Wczoraj w godzinach wieczornych rozgorzała płomienna dyskusja na temat soli, vegety i wszystkiego co w jakiś sposób udało się pod temat podciągnąć. Temat który się pojawił, był w opozycji do słodkiego tortu Kamili, o którym wspomnę w sobotę. Część męska towarzystwa nie była zainteresowana solą i wyszła. Od jednej z koleżanek dowiedziałam się, że można kupić vegetę bez wzmacniaczy smaku. Uznałam, że przy najbliższej wycieczce do spożywczaka poszukam tego cuda. Tymczasem rozmawiałyśmy o różnych smakach i przede wszystkim o zupach. Różnie dziewczyny gotują zupy i w różny sposób je doprawiają, są wielbicielki kostek rosołowych i zwolenniczki naturalnych przypraw. Ja się skłaniam ku tej drugiej opcji. Nie neguję oczywiście kostek, zdarza mi się ich używać, tylko nie mogę z nimi przesadzać. W czasie kiedy byłam termosem na mleko dla mojego syna starałam się jeść lekko strawne rzeczy, bez intensywnych przypraw. Wtedy też ograniczyłam sól. Od tamtego czasu nie służy mi ona za bardzo. Wszystko co gotuję z reguły jest nie dosolone, dla mnie smakuje w porządku, ale wielbiciele słonego narzekają. Największy problem mam z daniami instant. Wszystkie zupy typu "zalej mnie i zjedz" powodują u mnie zgagę. Widać jestem strasznie wydelikacona. 

Jak słyszę krem z pieczarek, to mam przed oczami zupkę w małej torebce, którą trzeba wsypać do kubka. Całe liceum opijałam się tymi wynalazkami, a teraz się okazało, że są one dla mnie niestrawne. Musiałam zacząć knuć. Knułam i knułam, aż wreszcie uknułam. Wymyśliłam jak zrobić krem z pieczarek z grzankami, który nie spowoduje u mnie efektów ubocznych. Do przygotowania kremowego błotka (kolor jest brązowo-szary) potrzeba:

400g pieczarek
1 dużą cebulę
1 szklankę rosołu
sól
czarny pieprz
1 1/2 szklanki wody
olej
masło

Cebulę pokroiłam w drobną kostkę i zrumieniłam na oleju. Pieczarki obrałam, pokroiłam w kostkę i wrzuciłam do cebuli. Posypałam je solą, żeby puściły wodę. Do grzybów dołożyłam łyżkę masła i całość smażyłam, aż wyglądały na gotowe i tak też smakowały. Wtedy posypałam porządnie pieprzem i przełożyłam do garnka. Wlałam szklankę rosołu i wodę. Gotowałam na małym ogniu przez pół godziny. Na koniec zmiksowałam blenderem.

Zupy instant mają najczęściej grzanki. Moja zupa też miała. Do ich przygotowania potrzebowałam:

2 bułki pszenne
oliwę z oliwek
pieprz 
sok z cytryny

Bułki pokroiłam w kostkę i smażyłam na oliwie z oliwek. Na koniec, kiedy były już rumiane posypałam je pieprzem i dałam łyżeczkę soku z cytryny. Finito.

Do miski wlałam zupę, dołożyłam trochę grzanek i posypałam świeżą, siekaną natką pietruszki. Nie smakowało to jak danie z proszku, ale za to było dużo smaczniejsze.




poniedziałek, 11 marca 2013

Pomidor w pomidorach

Każdy ma swoje nawyki i każdy ma swoje ulubione smaki. Czasami się zastanawiam... Czy smaki nie przechodzą z matki na dziecko? Jak byłam w ciąży, moja mama, ilekroć u niej byłam podkarmiała mnie zupą pomidorową z ryżem, której notabene pochłaniałam straszne ilości. Nie byłam wtedy na etapie prób i błędów w gotowaniu zup. Jak mały się urodził to zaczęłam. I rozkochałam się w nich, bez pamięci. Mój syn nie jest miłośnikiem zup, to za duże słowo, ale chętnie je je. W zasadzie to nie wszystkie. Soczewicowej nie jestem w stanie wprowadzić do jego menu. Wciąż kategorycznie odmawia. Zmusza mnie za to do gotowania mu jednej z jego trzech ulubionych co kilka dni. Naprzemiennie przygotowuję rosół (z makaronem), pomidorową (z ryżem) i ogórkową (z dużą ilością ziemniaków). Aktualnie w lodówce mam zupę pomidorową, jak się skończy ugotuję ogórkową, a potem pewnie rosół. Może to nudne, ale mały przynajmniej jest usatysfakcjonowany.

Z zupą pomidorową mam jeden podstawowy problem. Zawsze wydaje mi się za mało pomidorowa. Nie lubię dodawać koncentratu, a pomidory w zimie mają mało intensywny smak, często jest tak samo z tymi z puszki. Znalazłam jednak sposób, do wywaru wrzucam suszone pomidory. One zawsze tak intensywnie pachną i smakują. Wywar na zupę pomidorową przygotowuję z:

1,5 l wody
3 plastrów schabu
5 pomidorów suszonych
1 średniego korzenia pietruszki
2 średnich marchewek
1 małej cebuli

 Wszystkie składniki gotuję na małym ogniu, bez przykrycia, trochę ponad godzinę. Cebulę przed wrzuceniem do garnka opalam na ogniu. Gotowy wywar odcedzam i z powrotem wkładam do niego suszone pomidory, marchewkę i korzeń pietruszki. Wobec mięsa mam inne, niecne plany. Kolejnym krokiem jest przeobrażenie wywaru w zupę. Moja babcia gotowała pomidory i przecierała je przez sitko, dawała łyżkę masła, odrobinę cukru i odrobinę soli. Ja potrzebuję:

1 puszkę pomidorów
1 łyżkę masła
2 łyżki śmietany 12%
siekaną natkę pietruszki
sól
czarny pieprz

W sezonie staram się używać świeżych pomidorów. Pomidory z puszki (bez różnicy czy całe, czy siekane) przekładam do miski, dodaję do nich masło, sól i pieprz. Wyciągam blender i miksuję, przelewam do garnka. Dodaję śmietanę, oczywiście roztrzepując ją stopniowo z zupą tak, żeby się nie ścięła. Wlewam do garnka i obserwuję. Czekam, aż zupa prawie się zagotuje. Wtedy zdejmuję ją z gazu. Na sam koniec dosypuję posiekaną pietruszkę. 

Do miski z ryżem wlewam pomidorówę, wołam dziecko i pytam się jak smakuje? Po chwili milczenia odpowiada jednym wyrazem, zabarwionym 100% pewnością: dobrze.




sobota, 9 marca 2013

Stworzyłam potwora

Miałam pomysł, który kołatał mi się po głowie od pewnego czasu. Nie miałam tylko sposobności, żeby go zrealizować. Zbliżał się Dzień Kobiet i uznałam, że to świetna okazja. Mój plan był diaboliczny, a jego efekt trudny do przewidzenia. Widać łaknęłam adrenaliny, cały tydzień czekałam z niecierpliwością na czwartek wieczór, kiedy to zabiorę się za pieczenie.

Miałam jak zwykle ten sam problem. Ile mi czego potrzeba? Uznałam, że wszystkiego zrobię podwójnie. Jak zostanie to trudno. Wybrałam się na zakupy. Oczywiście tuż przed zamknięciem sklepu. Z ciężkimi siatkami weszłam do domu, zaczęłam je rozpakowywać i ręce mi opadły. Jak ja robiłam tą listę, że zapomniałam dopisać masła. Pogoda byłą paskudna, wiało i padał deszcz. Rozczarowana samą sobą, założyłam płaszcz, wsadziłam papierosa między zęby i w strugach wody, bez parasola ruszyłam na wyprawę do nocnego po masło. Musiałam wyglądać wyjątkowo żałośnie, bo nawet żule pod sklepem nic ode mnie nie chciały. To wiosenne przesilenie jest dla mnie za silne.

Ja zwykle prawie w środku nocy zabrałam się za gotowanie. Efektem mojego pichcenia tą ponurą ciemną porą miał być tort szpinakowy. Najpierw przygotowałam szpinak na gęsto z kaparami. Zrobiłam dwa razy więcej niż potrzebowałam, ale przynajmniej od razu miałam obiad z głowy, ugotowałam makaron i było po sprawie, ale wracając do tortu. Do przygotowania odpowiedniej ilości szpinaku, do ciast potrzeba:

1 paczka mrożonego szpinaku rozdrobnionego
1 łyżka posiekanych kaparów (najlepiej taka z górką)
2 ząbki czosnku
1 łyżka twarożku naturalnego (też taka jak kaparów)
1 łyżka śmietany
2 płaskie łyżki tartego sera typu parmezan
sól 
pieprz

Kiedy zielona papka wesoło bulgotała na małym ogniu, zabrałam się za ciasto. Szpinaku zrobiłam podwójną ilość, ciasta też mi wyszło za dużo. W zasadzie to ten fakt całkiem mnie ucieszył. Dostałam ostatnio dwie nowe foremki sylikonowe do babeczek i miałam sposobność je wykorzystać. Ciasto ze szpinakiem, które przygotowywałam na tort, było typowo babeczkowe. Jetem przekonana, że na sam tort, wystarczyłaby połowa, a mianowicie:

2 jajka
100 g masła
2 1/2  szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 jogurt typu greckiego
200 ml kefiru
1 1/2 szklanki szpinaku na gęsto
sól
pieprz

Po kolei połączyłam wszystko ze sobą. Jajka z rozpuszczonym masłem zmiksowałam do gładkiej konsystencji, potem mąkę i proszek przesiałam przez sitko, wlałam jogurt i kefir. Kiedy ciasto było gładkie dolałam szpinak i połączyłam z nim. Upiekłam dwa spody. Przy pierwszym do tortownicy (oczywiście sylikonowej) wlałam ciasto na wysokość niepełnego centymetra, a  przy drugim na trochę więcej.


W czasie kiedy ciasto i babeczki wygrzewały się w piekarniku (180°C i 35 minut), zabrałam się za kremy. Wymyśliłam, że pierwszy z nich będzie na bazie fety i z dodatkiem ostrych papryczek. Sposób jego przygotowania opisałam poście Zabawa w Doktora Frankensztajna, kolejne warstwy ciasta postanowiłam oddzielić tapenadą, o niej pisałam w poście Indyk późną nocą.... Kiedy ciasto upieczone na złoto porządnie wystygło, grubszy place rozcięłam na pół. Nie rozcięte ciasto ułożyłam na talerzu, a na nie wyłożyłam krem z chili, który przykryłam kolejnym płatem ciast, następnie wyłożyłam tapenadę i kolejny płat ciasta. Na koniec górę tortu posmarowałam kremem z fety, tylko bez chili, przygotowanym z połowy porcji. Odrobiną papryczek pokrojonych w kostkę posypałam całość (trochę papryczki zostawiłam kiedy kroiłam je do kremu).

Tort zostawiłam w lodówce do rana. Całą noc zastanawiałam się czy będzie zjadliwy. Obudziłam się mocno niewyspana i przerażona efektem końcowym. Stwierdziłam, że muszę przynajmniej spróbować jak smakuje babeczka z tapenadą. Pasty z oliwek też zrobiłam dużo za dużo. Uznałam, że jest nieźle i właściwie brakuje tylko ostrego kremu z fety. Tak czy siak bałam się efektu. Pierwszy próbujący stwierdzili, że tort wyszedł świetny i nie sądzę, żeby kłamali, wszyscy poprosili o dokładkę. Szpinakowy eksperyment udał się całkowicie. Mój potwór ożył i został zjedzony. 

środa, 6 marca 2013

Indyk późną nocą...

Ostatnio dostałam reprymendę, że ciągle piszę o babeczkach. Przyznałam się już, że są moją obsesją i to że ciągle o nich piszę nie powinno dziwić. Postanowiłam jednak, że się poprawię i napiszę o czymś innym. Przyjaciel zasugerował, że mięcho byłoby dobre. Przychyliłam się do sugestii i uznałam, że zacznę nieśmiało od indyka. 

Mam tylko pewien problem z podawaniem proporcji w przepisach. Zawsze gotuję na "oko". Jeśli chcę jakieś danie opisać muszę je przygotować i dokładnie sprawdzić ile czego nasypałam, czy wlałam. Chciałam się wczoraj szybko uwinąć z indykiem. Zresztą przygotowanie roladek z tapenadą jest banalnie proste i ekspresowe, niestety przesilenie wiosenne mnie "przesiliło" i padłam na kanapę po powrocie do domu. Nie mogłam się podnieść. Jak już udało mi się wstać, musiałam się zająć wszystkimi innymi obowiązkami, tylko nie gotowaniem. Do kuchni weszłam przed jedenastą. Przygotowanie tapenady zajmuje 10 minut i potrzeba do niej:

150 g czarnych oliwek
6 gałązek natki pietruszki
2 łyżki oliwy z oliwek
2 ząbki czosnku
sól
czarny pieprz

Do miski przełożyłam odcedzone oliwki, dodałam dwa przeciśnięte ząbki czosnku, posiekane listki pietruszki, oliwę, sól i pieprz, wszystko zmiksowałam blenderem i pasta była gotowa. 

Do przygotowania roladek z indyka oczywiście jest potrzebne mięso tego ptaka, a właściwie to sznycel z jego piersi. Pięć plastrów mięsa umyłam i rozbiłam w palcach. Każdy plaster wysmarowałam jedną łyżką pasty i zwinęłam w rulonik. Ułożyłam roladki w rękawie do pieczenia, szczelnie go zamknęłam i o 23.15 włożyłam do piekarnika rozgrzanego do 200°C, o 00.15 wyjęłam indyczka z piekarnika. Zanim poszłam spać zdążyłam spróbować. Był boski.



poniedziałek, 4 marca 2013

Zabawa w Doktora Frankensztajna

Jestem opętana potrzebą stworzenia doskonałej "nie słodkiej" babeczki. Momentami moja spokojna kuchnia zamienia się w potworne laboratorium, pełne bulgoczących tłuszczy i ostrych papryczek. Marzy mi się idealnie ostra babeczka o zbalansowanym smaku. Wczoraj po zmroku przeistoczyłam się w szaleńca szukającego idealnej receptury. Miałam dwie koncepcje. Pierwsza to babeczka przełożona kremem, a druga to babeczka pieczona na smalcu. 

Krem testowałam w pewnym sensie przy okazji. Na dzień kobiet planuje upiec tort dla wszystkich dziewczyn w pracy. Tylko cicho, to niespodzianka. Upiekłam babeczki w wersji podstawowej, tylko ciasto bez dodatków. Po przetestowaniu efektu końcowego stwierdziłam jednak, że lepiej by smakowały, gdybym do ciasta dodała posiekane czarne oliwki. Do mojej bazy na babeczki, z której najczęściej korzystam potrzeba:

2 jajka
100 g masła
2 1/2 szklanki mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
400 ml kefiru
sól

Jajka łączę z roztopionym tłuszczem, dodaje przesianą mąkę i proszek, wlewam kefir. Wszystko miksuję, aż uzyskam gładką masę, a potem tylko siup do piekarnika na 180˚C i na złoto. Gotowe babeczki wyjęłam z pieca i pozwoliłam im ostygnąć, wyjęłam ostry nóż z szuflady i bezlitośnie każdą przekroiłam na pół. Środek wypełniłam ostrym kremem na bazie fety. Krem jest banalnie prosty. Wystarczy mieć:

1 kostka sera typu feta
2 łyżki z górką jogurtu greckiego
3 ostre papryczki (najlepiej w różnych kolorach)
sól 
pieprz

Ser zmieszałam z jogurtem na gładką masę, dodałam drobno posiekaną paprykę sól i pieprz i to wszystko. 

Babeczki smakowały lepiej po nocy spędzonej w lodówce, niż od razu po nałożeniu kremu, ale to raczej normalne, musieli się poznać. 

Drugi wczorajszy eksperyment to babeczki na smalcu. Uważam, że powinnam jeszcze spróbować z innym nadzieniem, ale cebula i zielony pieprz wypadły nieźle. Żadnej negatywnej recenzji nie było. Do wykonania babeczek na smalcu z wyżej wymienionym wkładem, które świetnie nadają się do piwa potrzeba:

2 jajka
100 g smalcu
2 1/2 szklanki mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
400 ml śmietany 
200 ml kefiru
sól, pieprz
1 naprawdę duża cebula
1 łyżka oleju
1 łyżka masła
2 łyżeczki zielonego pieprzu

Z ciastem postąpiłam tak samo jak z tym na maśle, które opisałam wyżej. Cebulę podsmażyłam na maśle i oleju na złoto. Ja wszystko robię na złoto. Połączyłam ciasto z cebulą i pieprzem, przełożyłam do foremek i do piekarnika tak samo jak te na maśle. Wyszły pyszne. Tylko piwa zabrakło.




sobota, 2 marca 2013

Jajka na niedzielę

Jak rano wstanę będzie niedziela. Dzień, który kojarzy mi się leniwie, spokojnie i z odrabianiem lekcji. Przypomina mi się też późne śniadanie. Dziadek w niedzielę zawsze jadł jajecznicę z kiełbasą. Jako kilkuletni rozbójnik, wyjadałam mu z talerza co bardziej spieczone jej kawałki, ale jajek nie chciałam. Ojciec w niedzielę jada jajecznicę posypaną szczypiorkiem, smażoną obowiązkowo na maśle i koniecznie przez moją mamę. Ja lubię jajka smażone. Jednak jajecznica do mnie nie trafia. Moim faworytem jest jajko sadzone. Zawsze jem je z kromką chleba posmarowaną majonezem. Chyba, że się odchudzam to jem tylko jajko. Żółtko musi być płynne, pozwalam mu się rozlać po talerzu i na sam koniec wszystko wycieram owym chlebem, albo mając w poważaniu savoir-vivre, wylizuję talerz.

Czy zawsze trzeba jeść jajka pod tą samą postacią? Zdecydowanie nie! Monotonia w każdej sferze życia jest zabójcza, dlatego należy dbać o urozmaicenie. Mam kilka alternatyw na całkiem efektowne, nie nudne niedzielne jajka. Pierwsza, to

Chleb z dziurką i potrzeba do przygotowania:

1 jajko
1 kromkę chleba
trochę masła
trochę oleju
sól 

Wycinam w chlebie kształt, jestem leniwa i robię to dużą foremką do ciastek, zawsze obiecuję sobie coś fikuśnego następnym razem, jakąś głowę konia, albo chociaż gwiazdkę, którą wytnę nożem, a i tak zawsze zostaję przy kółku. Na patelni roztapiam masło i dolewam kapkę oleju, żeby masło się nie zaczęło palić. Obsmażam chleb z dziurkę i to co wycięłam z jednej strony, obracam i do dziurki w chlebie wbijam jajko. Robię to powoli, wylewając białko na brzegi otworu. Jak się zetnie to nie rozleje się poza chleb (wszystkie moje patelnie są z jakiegoś powodu krzywe). Kiedy jajko jest odpowiednio ścięte, a każdy ma w tej kwestii własne preferencje, ściągam całość z patelni.

Drugim sposobem, na ciekawe jajka są koszyczki z szynki. Na prawdę robią wrażenie, a są banalnie proste. Do przygotowania

Koszyczka z szynki potrzeba:

1 plaster szynki
1 jajko
sól


W foremce na babeczki układam plaster szynki. Musi on być nie byle jaki, plasterek polędwiczki sopockiej jest trochę za mały. Do ułożonej w koszyczek wędliny wbijam jajko i wkładam blaszkę do piekarnika rozgrzanego do 180°C na ok. 12 min. Jeszcze czasu nie jestem do końca pewna. Po kilku próbach nie jestem wstanie określić dokładnie ile czasu muszę trzymać jajo w gorącym brzuchu piekarnika, aby białko się ścięło, a żółtko pozostało płynne. Do koszyczków podaję pumpernikiel posmarowany masłem i posypany posiekanym szczypiorkiem. Mniam! Szkoda, że do śniadania jeszcze kilaka godzin. 



piątek, 1 marca 2013

Po co się szpinać

Jestem okrutnie sentymentalna. W kółko coś wspominam, najczęściej te same rzeczy, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że tymi nudnymi historyjkami zamęczam wszystkich dookoła. Pamiętam swój pierwszy świadomy kontakt ze szpinakiem. Było to na studiach. Razem z kolegą, który był świetny w gotowaniu, mieliśmy jakiś projekt już nie pamiętam jaki, przecież to był pierwszy rok, czyli bardzo dawno temu. Była godzina popołudniowa i pora obiadu. Doszliśmy do wniosku, że coś u mnie zjemy. Wtedy nie gotowałam. Okazało się, że w lodówce oprócz jajek mam wielki słój oliwek jakąś śmietanę i ser żółty, w szafce znalazła się sól, biały pieprz i makaron. Kolega zastanowił się chwilę, popatrzył na oliwki i bez słowa wyszedł. Po kilkunastu minutach wrócił ze sklepu z czosnkiem i paczką prasowanego szpinaku. Nie pamiętam tajemnych słów, jakie wypowiadał nad garnkiem, pamiętam natomiast efekt. Szpinak z oliwkami i makaron. Może nie było to jakieś specjalne danie, ale wprawiło mnie w zachwyt. Zapałałam szczerą i nie pohamowaną miłością do szpinaku, bo przecież nie do kolegi, on był brzydki.

Tamtego popołudnia nauczyłam się jednej bardzo ważnej rzeczy. Gotowanie to nie przepis, którego trzeba się bezwzględnie trzymać. Gotowanie to wielka improwizacja. Liczy się chęć, zapał i kreatywność. Trzeba poznawać smaki i próbować je łączyć. Przygotowanie jedzenia nie może być przymusem, fizjologiczną potrzebą, musi być przyjemne i sprawiać radość temu, który stoi nad kuchenką i temu, który je. Nie można się spinać, a już na pewno nie szpinakiem. Jest on świetny i co najważniejsze nie trzeba długo się z nim bawić, taka solucja na obiad w 15 minut.

Często robię szpinak w podobny sposób, jak tamtego popołudnia przygotował go mój kolega. Jest wygodny, bo mogę go zabrać do pracy i podgrzać na miejscu w mikrofalówce. Do makaronu preferuję mrożony rozdrobniony, a liściasty mrożony jest bombowy do babeczek, ale o tym nie dzisiaj. Do przygotowania mojego

Szpinaku z oliwkami potrzeba:

1 paczka szpinaku mrożonego
2 ząbki czosnku
1 łyżka śmietany, taka z górką
1 łyżka serka naturalnego typu almette, też z górką
1 spora garść czarnych pokrojonych oliwek
1 łyżka tartego sera typu parmezan
sól
pieprz

Taki szpinak jest świetny solo, jest świetny w parze z makaronem, może też występować jako alternatywa dla ziemniaków z owym makaronem na talerzu przy rybie. Przygotowanie jest bajecznie proste. Do garnka wrzucam szpinak i podlewam go odrobiną wody, jak się rozmrozi, wyciskam do niego dwa ząbki czosnku, wrzucam oliwki dodaję serek naturalny, śmietanę i sól. Po kilku minutach jak wszystko się podgrzeje i pobulgocze razem, i smaki się połączą dodaje pieprz, ewentualnie jeszcze trochę soli i ser tarty. Ważne, żeby szpinak nie był zbyt wodnisty, dlatego jak się rozpuści i zanim cokolwiek dodam odlewam nadmiar wody. Kiedy cała zielona papka jest gotowa dorzucam ugotowany makaron, mieszam, żeby się równomiernie połączyło i voilà.Obiad gotowy.